Produkcja kartelowej czekolady wciąż jeszcze nie jest rozkręcona, choć linia produkcyjna już była testowana w nowym miejscu. Towar jednak rozszedł się w mig. Niniejszy wpis będzie jednak o czekoladzie wyprodukowanej jeszcze w starym KBK.
Otóż 9 lutego 2019 roku, gdy jeszcze nic nie wskazywało, że rzeszowski kres Królestwa Bez Kresu jest blisko, wyprodukowałem 2 partie (gorzką i mleczną) 12 minitabliczek czekolady zrobionej z wenezuelskiego ziarna kakaowca. Miały one posłużyć do testów trwałościowych. Pierwszy odbył się 11 lutego, ostatni - 25 kwietnia 2019. O wynikach można przeczytać w osobnym wpisie. Zaznaczyłem w nim, że do wykonania została jeszcze jedna próba. I cóż - nadszedł ten czas.
Na pierwszy ogień wziąłem próbkę z czekoladą gorzką. Osad oczywiście znaczny. Do tego kruchość.
Czekoladę dało się zjeść (na razie jeszcze żyję). Smak jednak ewidentnie trąci starością. Coś porównywalnego z czekoladowym zającem wielkanocnym, który był dekoracją kilka i pewnego dnia złamało mu się ucho, więc postanawiasz go zjeść... Zjadliwe, ale średnio smaczne.
Smak mlecznej czekolady wydał mi się jeszcze gorszy. Gorzka miała jeszcze taki ciekawy posmak. Tu czuć wyłącznie starość. Do tego oczywiście osad i kruchość.
A zatem nie stał się żaden czekoladowy cud. Po ponad roku leżakowania czekolada nie smakuje lepiej. Dziwnym nie jest, skoro po prawie 3 miesiącach smakowała średnio. Brak konserwantów robi swoje. Towar najlepiej zjeść w ciągu tygodnia lub dwóch. Jest to czynnik uniemożliwiający masową produkcję. No ale coś za coś...