Ból - studium przemyśleń.

Bardzo długo zastanawiałam się czy napisać o bólu, który od prawie czterech lat jest ze mną codziennie, z rzadkimi chwilami oddechu, kiedy wreszcie środki przeciwbólowe zaczną działać.

Wszystko zaczęło się w pewną styczniową noc, kiedy przepuklina pomiędzy kręgami wypchnęła kawałek dysku. Ten z kolei ucisnął korzenie nerwowe i od pasa w dół straciłam władzę i czucie. Żaden lekarz wcześniej na to nie wpadł, a ja zawsze miałam za dużo pracy, za mało czasu, żeby tak porządnie się przebadać. Jutro... magiczna kraina, która nadciąga za szybko.

Wypadki potoczyły się już z górki, szybko do szpitala, potem operacja. Pamiętam słowa lekarza na obchodzie, że mam się cieszyć, że to nie odcinek piersiowy, bo byłabym sparaliżowana do końca życia. Nie pocieszyło mnie to. Oczekiwałam, że po operacji szybko zacznę chodzić, albo chociaż ruszać nogami. Ale nie. Każda kolejna osoba mówiła mi tylko, że trzeba czasu, że pomalutku.

Potem były długie miesiące rehabilitacji, a z każdym odzyskanym milimetrem cicho i niepostrzeżenie podkradał się mój towarzysz - ból.

Najpierw były bóle jak małe mróweczki, milionami przemierzające drogę po stopach. Cieszyłam się, że coś czuję i wmawiałam sobie, że to dobrze, bo jak boli to jest szansa na całkowite wyleczenie. I wypisali mnie do domu. W epikryzie lekarze wypisali straszne dla mnie słowa. Wiotki niedowład kończyn dolnych, masywne porażenie nerwu strzałkowego i piszczelowego obu nóg, syndrom "końskiego ogona" i neuropatia uciskowa lekooporna.

Miałam 32 lata, moje życie dopiero się zaczynało, tak naprawdę. I nagle ściana. Postanowiłam się nie poddawać, ćwiczyć i ćwiczyć i stanąć na nogi tak szybko jak się da. Okazało się, że szybko to jednak pojęcie względne. Moim nowym znienawidzonym słowem stało się "pomalutku".

Chodziłam o balkoniku, ale pomalutku, czucie na nogach wracało pomalutku i pomalutku też, przyszło coś na kształt depresji. Świat był szary, płakałam w różnych sytuacjach nagle, niespodziewanie, z zaskoczenia. Potrafiłam rozmawiać z kimś, a już za chwilę cichutko łkać, bo zobaczyłam jak ktoś biegnie. Musiałam pogodzić się z tym, że już nie wszystko zrobię sama, że tak właściwie to już niewiele sama zrobię. I codziennie mnie to przerażało. Dzięki lekom jakoś się ogarnęłam. Pomalutku.

Minął rok, a zmiany były nie wystarczające dla mnie. Przeszkody na zewnątrz, za wysoki krawężnik, droga pod zbyt wysokim kątem. Brak barierek przy schodku. Właśnie pojedynczy schodek przerażał mnie najbardziej, bo jak tu zjechać balkonikiem. Ciężko było. Moja rehabilitantka mówiła, że 90 procent sukcesu rehabilitacji siedzi w głowie, dlatego postanowiłam, że głowa przestanie się bać. Pomalutku było lepiej, ale nie obyło się bez bólu. Każdy kawałek odzyskanego nerwu bolał z siłą, której sobie wcześniej nie uświadamiałam. Moja neurolog wdrożyła leczenie, jak w poradni leczenia bólu, niestety nie działało. Lekooporność to kolejne znienawidzone przeze mnie słowo. Nawet plastry z morfiną nie pomagały.

Jak opisać ból, skoro każdy ma inny próg odczuwania. Nie wiem, czy kiedyś złamaliście kość, jeżeli tak to wyobraźcie sobie moment łamania, a potem, że ten moment powtarzający się co pięć sekund, za każdym razem boląc tak samo. Czasami miałam wrażenie jakby mi mięśnie od kości odrywano. I tak co chwilę. Czasami zamiast tego miażdżyło mi palce przez kilka godzin, dni.

W najbardziej niespodziewanym momencie w moim życiu pojawił się królik. I miał bardzo duży wpływ na moją psychikę. Musiałam o niego dbać, nie mogłam skupiać się tylko na jednym. Patrzył i codziennie patrzy na mnie z taką miłością i przywiązaniem, że nie mogłam się poddać bólowi.

Teraz, po czterech latach wiem, że wracając do zdrowia potrzebujemy pomocy. Że nie wszystko możemy zrobić samemu. Że czasami niewiele od nas zależy. A najmniejsza istota może trzymać nas przy zdrowych zmysłach. Niestety ból nie minął. Codziennie mi towarzyszy, przeszkadza żyć, ale nie poddaję się. Nie mogę.

H2
H3
H4
3 columns
2 columns
1 column
Join the conversation now