Kolejnym przystankiem na mapie naszej kubańskiej przygody był Trinidad, miasteczko polecane przez wszystkie przewodniki. Aby się tam dostać z Viñales (naszego poprzedniego miejsca pobytu) trzeba jechać dwoma samochodami. Z tego względu, że nie ma stacji benzynowych wzdłuż tej trasy, podróż bez przesiadek jest niemożliwa. 8 godzin z 10-ciu spędziliśmy w aucie, które wyglądało jak do przewozu koni, tyle że zamiast siana były plastikowe siedzenia, a w miejscach na konie siedzieliśmy my oraz inni turyści. Pocieszający był jednak fakt, że nie przepłaciliśmy 😊.
Po dotarciu na miejsce szybko odnaleźliśmy adres naszego gospodarza, który okazał się być lekarzem w lokalnym szpitalu. To właśnie od niego dowiedzieliśmy się o zarobkach, podatkach i życiu na Kubie. Mieszkańcy, aby mogli wynajmować pokoje w swoich domach muszą zapłacić 100$ podatku miesięcznie. Są to dla nich ogromne pieniądze, tym bardziej, że średnia pensja, w tym wypadku lekarza, to 50$ za miesiąc pracy.
Nasz host wyjaśnił nam również zagadkę dotyczącą braku jajek na sklepowych półkach. Mianowicie, gdy huragan Irma uderzył w Kubę, zostało zniszczonych wiele ferm drobiu i kraj popadł w jajowy deficyt. Dosłownie, na czarnym rynku kurze jaja były sprzedawane nawet 5x drożej niż normalnie i wiele osób nie było na nie stać. Rząd wprowadził przydział jaj na osobę i każdy otrzymał kartkę, za pomocą której mógł sobie kupić określoną ilość jaj. Oczywiście turysta jajecznicę bądź omlet mógł zjeść tylko w barze (chociaż też nie zawsze).
Po krótkiej rozmowie i szklance soku pomarańczowego poszliśmy kupić coś do jedzenia. Minęliśmy opuszczony sklep zoologiczny, przeszliśmy obok placu targowego, a po drodze zaczepili nas sprzedawcy lodów i wszystkiego co można unieść na plecach. Jest po prostu biednie i to czuć. W naszej okolicy nie spotkaliśmy żadnego turysty, za to rower bez hamulców to widok powszedni. Powolnym krokiem doszliśmy do najważniejszej części miasta, czyli parku z dostępem do internetu, dookoła którego toczy się życie w dzień i noc. Tylko w tym jednym miejscu w całym Trinidadzie można sprawdzić „fejsa” i wstawić zdjęcia na „insta” ( z booking.com niestety nie skorzystacie na Kubie). No, ale my szukaliśmy czegoś do zjedzenia, wiec przeprowadziliśmy szturm na MARKET! Oczami wyobraźni już widzieliśmy te zapełnione półki, pełne różnych produktów, bo przecież Trinidad to duże miasto, więc czym prędzej ruszyliśmy do środka i…no właśnie.
Do wyboru mieliśmy:
- makaron spaghetti, makaron rurki i jeszcze więcej makaronu
- sos pomidorowy, ketchup i majonez w baniakach po 10l
- ryż
- kukurydza i fasola w 10 litrowych puszkach
- ser żółty
- woda
- no i nasza ukochana mortadela <3
Ostatecznie, przez 3 dni jedliśmy spaghetti z serem (akurat zacnej jakości), było pyszne, bo ciepłe i bez „mięsa”, po którym bolał nas brzuch. Musimy nadmienić, że ze wszystkich krajów, które dotychczas odwiedziliśmy, to na Kubie jedliśmy najsmaczniejsze warzywa.
Trinidad, oprócz punktu z internetem, który jest bardzo ważną częścią miasta, posiada także zabytkową kolonialną starówkę wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wszystkie uliczki wokół pokryte są kostką brukową. To oficjalne centrum jest skupiskiem restauracji, barów, sklepów z pamiątkami i otwartych okiennic w których można kupić cuba libre i mojito w plastikowym kubku za 1$. Kolorowe parterowe budynki idealnie komponują się z otaczającymi je kościołem oraz skwerkiem pełnym zieleni. Wieczorami można tutaj usłyszeć muzykę graną przez lokalnych artystów, tę samą z której tak słynie Kuba. Ostatniego dnia naszego pobytu, późnym deszczowym wieczorem, wiedzeni donośnym dźwiękiem gitar i bębnów dotarliśmy na występ jednej z grup. Grali żywiołowo, tanecznie, a przede wszystkim kubańsko.
Od zachodu nad miastem wznosi się Cerro do la Vigia, niewysoki szczyt na którym znajduje się nadajnik radiowy oraz domek strażnika. Z samej góry roztacza się piękny widok na okoliczne wioski oraz miejską panoramę.
W drodze na szczyt minęliśmy wejście do dyskoteki Ayala, która znajduje się w jaskini, kilka metrów niżej. Wieczorem Daniel wybrał się tam z kumplem, który akurat z nami podróżował. Wejście wynosiło 5 CUC czyli 5$ i w tej cenie dostaliśmy powitalnego drinka. Miejsce jest ogromne i trzeba było zejść ok 10 metrów w dół, aby dostać się do głównej sali. Moment wejścia na salę taneczną był jak podróż w czasie i przestrzeni. Zostawiliśmy za sobą kurz, hałas, biedę i komunizm, a przenieśliśmy się do krainy pełnej pięknych młodych ludzi, głośnej muzyki, tęczowych świateł, dobrobytu oraz wystroju, którego nie powstydziłyby się największe europejskie kluby. Po godzinie od otwarcia na parkiecie nie było już miejsca. Grali to czego słucha prawie każdy młody Kubańczyk, czyli głównie reaggeton, totalnie nie nasz klimat. Spędziliśmy tam 2h i przenieśliśmy się na uliczną imprezę z miejscowymi, z której niestety Daniel za dużo nie zapamiętał 😊
Okolice Trynidadu są piękniejsze od samego miasta, ale o tym opowiemy Wam w następnym wpisie.
Suchy i Moniś