Zanim jeszcze wybrałem szkołę kierunkową, postanowiłem, że najpierw podejmę się wakacyjnej pracy w restauracji i wtedy odpowiem sobie na fundamentalne pytanie:
Czy zawód kucharza jest właśnie dla mnie?
Zatrudniłem się więc w małej, aczkolwiek dość ruchliwej restauracyjce, położonej na przedmieściach, usytuowanej blisko niewielkiego szlaku turystycznego.
W mojej głowie przewijały się obrazy z zagranicznych programów kulinarnych i dokumentów o gotowaniu (przede wszystkim energiczni, schludni kucharze z wymalowaną na twarzach pasją i zaangażowaniem), w sercu natomiast odczuwałem wielki niepokój i strach przed moją pierwszą pracą.
Byłem niesłychanie ciekaw tego co mnie czeka, a dodatkowo potrzebowałem trochę gotówki na swoje własne wydatki, miałem wtedy w sobie mnóstwo energii i motywacji do działania.
Pamiętam dobrze, jak bardzo byłem podekscytowany na myśl o tym, że poznam niesamowitych kucharzy, moich mistrzów i autorytety..
No cóż, pierwszy dzień w pracy szybko skorygował jakże bardzo wyidealizowane na tamten czas myślenie..
Kuchnia nie wyglądała tak jak w TV - nie była jakaś zła czy brudna, była po prostu prawdziwa i nieprzekoloryzowana.
W końcu stała się ona dla mnie materialna i rzeczywista, szara i pozbawiona tego magicznego szlifu kablówki.
Pamiętam, że pierwszą fazą szoku z którą się zmierzyłem było to, że na kuchni pracowały jakieś „typy” w ufajdanych i przepoconych podkoszulkach, wyglądali bardzo niechlujnie, wręcz nieestetycznie.
Była to bardziej ekipa Januszy, niż personel restauracji, poziom ich prezencji był szokująco niski, w mojej głowie powstało pytanie - czy jest tu jakiś kucharz?
W wyrazach ich twarzy można było dostrzec mnóstwo mieszanych emocji, lecz bardzo ciężko było wśród nich, odnaleźć pasję i oddanie temu, co robią.
Gdyby przedstawić je wszystkie w postaci opisu dania z wyszukanej karty menu, wyglądałby on następująco:
„Niezadowolenie i gorycz zawodowa w akompaniamencie ewidentnej ignorancji, podlane złością i wkur***niem".
Zupełnie jakby byli tam za karę, skazani na shawshank..!
Każdy nowo pojawiający się bloczek, przypinany szpilką do tablicy korkowej sprawiał im ogromny zawód i ból (można by pomyśleć, że tablica korkowa była w jakiś sposób zespolona z ich układami nerwowymi).
To była istna walka z wiatrakami, na miejsce każdego wydanego zamówienia z automatu pojawiały się dwa nowe, przynoszone przez równie mocno poirytowanych kelnerów.
Kiedy tylko taki kelner pojawiał się na kuchni, w jego kierunku odpalana była pierwsza salwa standardowych wulgaryzmów, kiedy natomiast przybijał już bloczek, wtedy odpalany zostawał system rakietowy z automatycznym namierzaniem, gdy natomiast coś mu się pomyliło (lub klient chciał wymienić jakiś składnik w daniu, ewentualnie zmienić złożone wcześniej zamówienie), wtedy na kuchni rodził się istny grzyb atomowy złożony z wyzwisk, gróźb i rzutów przedmiotami różnych gabarytów.
Tak właśnie wyglądał kunsztowny proces tworzenia dań w tym lokalu, jak później się okazało, byli to kucharze z bardzo dobrych hoteli, którzy chodzili do tego lokalu na fuchy, aby trochę podreperować swoje domowe budżety.
Pośród tego całego chaosu wyróżniał się jedyny w swoim rodzaju Pan Krzysio, ostatnia opanowana i spokojna osoba w tej ekipie - zapewne dlatego, że wiecznie był on znieczulony i lekko różowy na twarzy.
Był to bardzo miły mężczyzna w wieku około 50 lat, z wąsem na Adama Małysza, zawsze ubrany w ten sam sweterek, jeansy i zawadiackie, choć nieco wydłużone już mokasyny.
Kim był Pan Krzysio?
Był złotą rączką zakładu, człowiekiem orkiestrą i ostatnią deską ratunku w niejednej, podbramkowej sytuacji! Robił wszystko; mył i naprawiał samochód właściciela, kosił trawę, naprawiał sprzęty, sprzątał, zmywał naczynia, jeździł po towar i bardzo aktywnie udzielał się na kuchni (sałatka selerowa).
Niestety podobnie jak reszta Januszy nie przejmował się takimi błahostkami jak mycie rąk, niedrapanie się po miejscach intymnych, czy ogólne zasady BHP - liczyło się jedynie jak najszybsze uporanie z hordami nadciągających (jak zwykli mawiać) „nienajedzonych skur***nów".
Ważne było jedynie ekspresowe uwinięcie się z wydawaniem zamówień, bez względu na wszystko inne - nikt ani przez moment nie był pod wpływem twórczego zapomnienia, nie było tam ducha i pasji do gotowania.
Była to dla nich zwykła robota!
Smutny przykład postkomunistycznego myślenia w kuchni i braku szacunku do swojego zawodu.
Długo musiałem walczyć z dysonansem którego tam doświadczyłem, a były to obserwacje zaledwie z kilku pierwszych dni pracy w tym miejscu..
Reszta zależy już od Was..
Z uwagi na to, że materiału jest mnóstwo (czasem opisanie jednej osoby, wystarczyłoby na soczystego posta) musicie wybrać, na czym mam się skupić w następnym wpisie.
Poniekąd będą to interaktywne wspomnienia, sterowane za pomocą waszych komentarzy.
Następne tematy wpisów:
- ZOSTAJEMY: Przybliżenie sylwetek personelu, krótki opis relacji pomiędzy nimi i anegdoty w tym rozstanie z Panem Krzysztofem.
- IDZIEMY DALEJ: Wstęp do gastronomika i praktyk zawodowych - jądro ciemności.