This content was deleted by the author. You can see it from Blockchain History logs.

Dyskusja o obu seriach "Fullmetal Alchemist" i filmie "Conqueror of Shamballa"

OKU POL.jpg

[Ja]
W końcu, po wielu latach obejrzałem jedno z najbardziej wychwalanych anime z czasów, gdy byłem nastolatkiem. Wtedy nie przepadałem za FMA, początek niespecjalnie mnie przekonał i z niewiadomych przyczyn, nie chciałem go obejrzeć. Potem przez wiele lat mówiłem, że nie warto oglądać tego anime, gdy można obejrzeć Brotherhood. Po co marnować czas na fillery, po co oglądać stare anime, jak można obejrzeć to nowsze, które póki co starzeje się bardzo dobrze pod każdym względem? Ostatnio zmieniłem zdanie i stałem się fanem obu serii. Przez wiele lat byłem przekonywany przez kilku wieloletnich kumpli (np. Hyrule'a, Przemka lub Karola), że warto obejrzeć pierwszą serię. Podawali różne powody, czasem zbieżne, ale mieli też swoje własne. Dziś porozmawiam sobie z jednym z nich, tj. Karolem, o obu seriach.

[Karol]
Ten dzień nadszedł, po latach przekonywania mniej lub bardziej widzianego wprost, udało mi się przekonać tego oto osobnika do obejrzenia FMA 2003. Gadanie, że to filler, że jest Brotherhood, że szkoda czasu na oglądanie czegoś co nie jest dość wierną adaptacją mangi zostały włożone do kieszeni. Można wreszcie porozmawiać o tym, co scenarzyści zrobili lepiej od Arakawy, a co zrobili gorzej no i oczywiście jak się sprawuje jako samodzielny tytuł. Będzie to dyskusja między osobą która zna ten tytuł od podszewki czyli Mua i kimś, kto dopiero co pierwszy raz skończył oglądać wersję z 2003. Na początku trochę prywaty, Fullmetala pierwszy raz obejrzałem gdy zaczął on swoją pierwszą lub drugą emisję na Hyperze. Śmieszne jest to, że pomimo tego, że oglądałem go kilka razy w telewizji, nawet gdy Hyper miał awarię i nie było dźwięku to nie udało mi się nigdy obejrzeć samej końcówki.

20.jpg

[Ja]
Zacznę od końca. Gdy myślę o obu tytułach, to lubię je porównywać, wymieniając przy tym ich wady i zalety. Moim zdaniem Brotherhood ma mniej słabszych momentów, za to więcej zalet. Wynikają one w dużej mierze z większego budżetu oraz zapewne lepszych specjalistów w kwestiach technicznych, tj. muzyka, kreska, animacja. O ile scenariusze obu tytułów można określić jako równie wybitne i trudno jednoznacznie stwierdzić, który z nich jest zdecydowanie lepiej napisany, o tyle w kwestiach technicznych Brotherhood jest o wiele lepszy od swojego starszego brata. Fakt, anime z 2003 ma kilka walk, które wyszły lepiej niż w młodszej wersji, ale to jednostki wobec kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu świetnych pojedynków. Nie ta liga. Co innego w przypadku scenariusza. Nie chcąc odebrać Tobie argumentów, powiem co mi się bardziej podobało. Zacznę od innego, moim zdaniem lepszego głównego przeciwnika od Homunculusa z lampy. Nie żeby pomysł Arakawy był zły, czy źle przedstawiony, ale na pewno nie mogę powiedzieć, że jest przynajmniej równie dobry, co najlepsze wątki jej autorstwa. Co prawda plan Ojca Homcunulusów robi większe wrażenie, a Dante nie dostała zbyt wiele czasu antenowego, ale jest dla mnie o wiele bardziej przekonująca i ludzka. Wiem, taki był zamysł Hiromu, by uczynić go nieludzkim, ale mimo chęci i dobrej roboty, to słabo kontrastuje moim zdaniem z mistrzynią braci Elric. Zbyt wiele razy widziałem Villiana, który chce zdobyć władzę nad światem z podobnych powodów i nie jest to dla mnie już tak atrakcyjne.

[Karol]
O sprawach technicznych nie będę mówił, bo to niezbyt uczciwe, nie dotyczy to jednak muzyki. Nie uważam tej z Brotherhood za lepszą, owszem jest bardziej podniosła, ale taka nie pasowałaby do wersji 2003. W oryginalnej wersji mamy dużo mniejszą sprawę, więc i ścieżka dźwiękowa jest bardziej przyziemna. Nie dostaliśmy takiej ilości muzyki orkiestrowej, bo to by gryzło się z historią. Dużym plusem starszej wersji jest zmniejszenie skali, nie mamy ogromnej intrygi, w której bierze udział cała władza państwa i dotyczy ona wszystkich mieszkańców, a historię gdzie pewna potężna postać lekko trąca niektórych alchemików, by ci nieświadomie spełnili jej zachciankę i stworzyli jej kamień filozoficzny. Przy okazji dzięki temu dostajemy pewną debatę o tym, czy prawo równoważnej wymiany jest prawdziwe, co w Brotherhoodzie nie jest aż tak bardzo rozwinięte, na sam koniec tylko Al wspomina o tym, że Ed stworzył hipotezę, że jednak trzeba więcej włożyć niż się dostanie. Pewne wątki w wersji z 2003 są w moich oczach przemyślane lepiej, to że Mustang zabił rodziców Winry, to jak powstały Homunculusy i dlaczego są nazywane imionami grzechów. Zabójstwo Rockbellów przez Scara wybrzmiewa dużo mniej, a pomysł, że jakiś potężny byt postanawia się wzmocnić przez pozbycie się tego co uważa za niedoskonałe w sobie, jest trochę clishe.

21.jpg

[Ja]
Zgadzam się, nie jest do końca uczciwe, dlatego nie porównuję obu serii pod tym względem, tak jakbym to zrobił np. z systemem mocy z OP i HxH. To było bardziej na zasadzie, czy obie serie dały mi przyjemność. Tak, animacja należy do tych aspektów, które szybciej się starzeją, ale mimo upływu lat, nadal może robić wrażenie. Czasem wystarczy dodać proste efekty, jak w DBZ. Dlatego też nie jestem za bardzo litościwy wobec starego anime. Może niektórzy się oburzą o to, ale dla mnie stare FMA wypada pod tym względem tak sobie. Poza kilkoma walkami ze Scarem, praktycznie nie czułem potęgi alchemii w serii z 2003. Co innego np. w przypadku DB, czy pierwszej serii "Naruto" (tak, wiem, z oczywistych powodów wszystkie te serie robią mocniejsze wrażenie) - pierwszy tytuł powstał dużo wcześniej, a drugi niewiele wcześniej. W pierwszej adaptacji FMA praktycznie nie czuję siły, mocy, czy emocji bohaterów. Trochę tak, jakby twórcy dobrych RTS-ów dostali za zadanie zrobienia gry TPP. W sensie stworzyli niezłą grę z dobrą fabułą, która została nieźle przedstawiona graczom, ale niedopracowali gameplay, który jest co najwyżej akceptowalny (tj. gorszy w moim mniemaniu od "Wiedźmin 3: Wild Hunt"), a miał potencjał na bycie np. "Assasin Creedem" (jakkolwiek nie oceniać tej gry, ma podobno dużo lepszy gameplay). Mówiąc prościej - twórcy starego anime mogli to zrobić nieco lepiej. Jeśli chodzi o muzykę, to się w sumie zgadzam. Oba soundtracki prezentują wyrównany, podobnie wysoki poziom, więc to kwestia czysto subiektywna.

Nie zgadzam się jednak w przypadku fabuły. Może się mylę, bo Brotherhood widziałem dawno temu, ale wydaje mi się, że morał nowej serii różni się od tego, co napisałeś. Z tego, co ja pamiętam, Brotherood pokazuje, że różne drogi prowadzą do tego samego rozwiązania, zaś w starej serii jest kilka dróg z różnymi wnioskami. Dante mówi, że jeśli lepiej zna się jakiś temat i ma się dostęp do lepszych składników, to można dzięki temu nadrobić wiele lat ciężkiej pracy innej osoby, co jest bliższe naszej rzeczywistości. Brotherhood to odrobinę idealizuje i podkreśla zasadę równej wymiany, a morał z ostatnich odcinków serii z 2003 pokazuje, że można coś osiągnąć mniejszym nakładem sił i zasobów. Wolę wersję z 2003 roku, bo jest bliższa naszej rzeczywistości. Nie zgadzam się również w przypadku Roya Mustanga, ale to kwestia czysto subiektywna - obie sytuacje podobają mi się tak samo pod względem umotywowania tego i pomysłu, ale pomysł z 2003 roku mnie do siebie nie przekonał. Aczkolwiek doceniam świetne i prawdziwe przemówienie Ognistego Alchemika w kwestii wykonywania rozkazów swoich dowódców. Zgadzam się natomiast co Homunculusów oraz Dante, której motywacja była dla mnie o wiele atrakcyjniejsza od tego, co wymyśliła Arakawa.

[Karol]
Dante wprost mówi Edowi, że zasada równoważnej wymiany jest naiwnym myśleniem. To, że coś dajesz nie oznacza, że musisz coś dostać w zamian, za przykład daje syna Izumi który oddał życie nie dostając nic w zamian. Kolejny przykład - przywrócenie ciała Ala, Ed poświęcił własne ciało, co teoretycznie powinno starczyć, ale tak się nie skończyło, Al musiał dodatkowo poświęcić wspomnienia 4 lat ich podróży. Dlaczego zabójstwo przez Mustanga jest mocniejsze? Całość uderza bardziej osobiście. Roy to koleś który jako wojskowy ma za zadanie bronić obywateli swojego kraju, a ten ich zabija. Później patrząc z perspektywy Winry ten sam człowiek który odebrał jej rodziców, odbiera osoby które uważa za swoich braci. Nawet był gotowy poświęcić śmierć przyjaciela dla kariery wojskowej. Scar dla Rockbellówny jest bardziej jak jakaś idea, to ktoś mniej namacalny. Nie zmienia to faktu, że działa to wewnątrz historii, Winry tutaj wprowadza w życie to o czym wcześniej mówił mistrz Scara, tzn. by przerwać krąg zemsty. Porównałbym to do OP i arcu z Arlongiem oraz Enies Lobby. Dla mnie historia z ryboludem jest lepsza, bo pomimo dużo mniejszego rozmachu jest bardziej osobista, wrogiem nie jest wyimaginowany twór w postaci Rządu, którego przedstawicielem są CP9, a postać z krwi i kości - Arlong.

22.jpg

[Ja]
Jasne, zrozumiałem to, co miała na myśli Dante mówiąc Edowi o zasadzie równomiernej wymiany. Dlatego bardziej do mnie przemawia tłumaczenie z 2003, bo można to odnieść do znanej nam rzeczywistości. Część naszego życia faktycznie zależy od naszych wyborów, ale tak naprawdę determinuje go przede wszystkim przypadek (to, gdzie się urodzimy, to w jakim środowisku będziemy dorastali, to na kogo trafimy w naszym życiu). Nawet wtedy, gdy coś świadomie wybierzemy lub zrobimy. Wszystko temu podlega, bo przypadkiem możemy ciągle źle wybierać lub docelowo zrobimy wszystko dobrze, ale popełnimy jeden błąd pod koniec, który zniweczy nasze działania. Wolę to wytłumaczenie od zasady równoważnej wymiany znanego z Brotherhood - jeśli włożyłeś w coś swoją pracę, czas, zasoby, to dostaniesz równowartość tego, o co prosisz. Co do Roya, to tak jak napisałem we wcześniejszym akapicie, jak najbardziej zgadzam się z Twoimi argumentami, które usłyszałem zanim jeszcze zaproponowałeś mi wspólny tekst. Zgadzam się również z tym, że przez to cały wątek jest bliższy naszym bohaterom, zaś dla widzów bardziej namacalny. Uzupełnię Twoją opinię o Royu o to, co wcześniej napisałem - jego wątek pokazuje, że życie nie jest tak proste, jak to pokazano w Brotherhood i ludzie, jak również moralność, są bardziej szarzy. Jest to bliższe zachowaniu ludzi - mało kto jest tak szczerze zły lub dobry. My oraz ludzie nas otaczający też nie raz wykonują rozkazy, których nie chcą robić, ale albo "taki był rozkaz" albo czasem należy zaaplikować lekarstwo, które może zabić, ale może też nas uratować przed śmiercią, która jest nieunikniona. Wątek Roya świetnie to uosabia na wymienionych przez Ciebie polach, tj. wykorzystanie śmierci przyjaciela do zdobycia lepszej pozycji w armii, w celu zmiany statusu quo albo konieczności spełnienia rozkazów, bo wojsko to nie jest szkolny wyjazd, gdzie uczeń tupnie nóżką i postawi się nauczycielce. W wojsku to wygląda tak, że jak nie spełnisz polecenia, to dostaniesz kulę w łeb za niesubordynację, a Twoje polecenie i tak ktoś w końcu wykona. Nie twierdzę, że to jest dobre, czy złe - tak po prostu jest z określonych powodów. Gdyby była większa samowolka w armii, to przyniosłoby to więcej negatywnych skutków aniżeli pozytywnych. Dodam też, że z czasem, m.in. dzięki znajomości z Tobą, lepiej zrozumiałem czemu niektóre wydarzenia lepiej działają w mniejszym formacie - są bardziej osobiste, a my widzowie bardziej skupiamy się na samym konflikcie, nie rozpraszając się dodatkami, które choć ubogacają opowieść, to nieco rozmywają jego główne przesłanie.

Skoro porozmawialiśmy sobie o tym, co FMA z 2003 robi lepiej, to co Twoim zdaniem obie serie robią tak samo dobrze? Znaczy, że musiałbyś się naprawdę długo zastanowić, co jest lepsze - rozwiązanie z młodszej, czy starszej serii. Tak jakbyś miał do wyboru dwa równie przydatne przedmioty w jakieś grze RPG. U mnie są to wydarzenia z Ishvalu. Początkowo uważałem, że wypadły biednie przy tym, co pokazano w Brotherhood, ale sprytne połączenie wątków chimer Greeda i eksperymentów Tuckera nad wzmocnieniem ludzi za pomocą zwierzęcego genomu, sprawiło że zmieniłem swoje zdanie. Najpierw jednak wyjaśnię swoją opinię, z którą się zapewne nie zgodzisz. Może jestem nieczuły, ale wydarzenia z pierwszej serii nie poruszyły mnie ani trochę pod żadnym względem. Ani mnie nie zasmuciły, ani nie sprawiły że zacząłem współczuć jego mieszkańcom, nie poczułem wagi siły państwa tak, jak w Brotherhood lub przynajmniej "One Piece" (chodzi o Buster Call - dla nieznających tego tytułu, chodzi o wykorzystanie floty pancerników, która anihilowała wszystkich ludzi na wyspie oraz jakiekolwiek ślady ich egzystencji). Nawet muzyka, którą z czasem doceniłem nie sprawiła, że uroniłem łzę przy tej scenie, nie wspominając już o udziale Roya Mustanga, które zostało w pełni wytłumaczone dopiero pod koniec anime. W Brotherhood poczułem, jak państwo-moloch wykorzystuje wszystkie dostępne środki, by zmiażdżyć jeden z narodów. Jego siłę i bezwzględność dało się odczuć na każdym polu - alchemii, broni konwencjonalnej, czy zwykłego szeregowego żołnierza, który patrzył w przerażone oczy ludzi przed odebraniem im życia. Skoro o tym mowa, było też więcej scen z ich trupami lub reakcjami na wojskowych, które wstrząsnęły mną. Wrażenie potęgowała podniosła muzyka, która może nie była idealnie dopasowana, ale lepiej spełniania swoje zadanie.

Zmieniłem swoje zdanie z powodu angażu służb specjalnych. Nie znam się na nich zbyt dobrze, moja wiedza jest fragmentaryczna, ale uwielbiam je obserwować w akcji. Nie ważne czy to tytuł fantasy, połowicznie realistyczny (jak "Lupin III") lub aspirujący do tego miana. Jeśli scenarzysta wie, jak one działają, poprawnie je przedstawi, a reżyser poświęci im odpowiednio dużo czasu, to cieszę się jak 13-letni ja oglądając pierwszą walkę Goku vs Vegeta. Prowokacja wywołana przez wojsko Amestris wyglądała o wiele lepiej niż holocaust Ishvalu, jaki pokazano nam kilkadziesiąt odcinków wcześniej. Czułem większy dynamizm, gęstszy klimat, jak również sama akcja służb specjalnych zrobiła na mnie większe wrażenie z powodu większej skali. Nie chcę ich porównywać, bo lubią je tak samo, a liczba zalet się mniej więcej równoważy. No i obie akcje pokazują, aczkolwiek w pewnym uproszczeniu, jak mniej więcej mogłaby wyglądać prowokacja w Gettcie Warszawskim podczas Niemieckiej okupacji (gdyby napięcie było jeszcze większe, bo mordowanie dzieci polskiego lub żydowskiego pochodzenia nie robiło dostatecznego wrażenia na mieszkańcach getta) lub prowokacja Gliwicka z 1939 roku. Brotherhood, choć jako całokształt lepiej się prezentuje, to ma pewne luki, które są idealnie uzupełniane przez scenarzystów starego anime, co dobrze widać na tym przykładzie - mamy świetnie pokazane wojsko, ale autorka zapomniało o angażu sił specjalnych, które są ważne w wielu konfliktach między państwami.

[Karol]
Również traktuję akcję w Ishvalu jako coś na podobnym poziomie, chociaż dokładniej bym powiedział, że ogólnie akcje wojska z mniejszościami. Nie ważne czy mówimy o czerwonookich, czy o Liore, w obydwu seriach pokazano w dość mocny sposób anihilację wykonaną za pomocą rąk wojskowych. W starszej wersji większy nacisk położono na lud Rose, za to w Brotherhood na Scara, przez co 2003 ma lepszy epizod w Liore, a 2009 w Ishvalu. Co nie znaczy, że różnice są diametralne, ale pacyfikacja Liore dużo zyskuje na pokazaniu, jak po części właściwie wyglądała i jakie były jej skutki. W Brotherhood mamy jeden odcinek o tym jak właściwie zamieszki się zaczęły, a później odbudowę miasta. Z drugiej strony masakra Ishvalu jest bardziej rozwinięta w wersji z 2009, wspomnienia Hawkeye (które są bardziej rozwinięte w mandze), Armstrong dla którego ucieczka z frontu wciąż jest czymś żywym, co zresztą pokazuje po części przy "śmierci" Marii Ross. W postaci Hughesa dostajemy wojskowego który dzięki rodzinie i dla dobra rodziny chce zapomnieć o dramacie wojny. Wersja oryginalna dużo mniej eksponowała ten wątek. Tak, tak samo jak w wersji z 2009 był to punkt startowy dla Mustanga, w obydwu wersjach to moment w którym postanawia, że chce przejąć władzę w wojsku by nie doprowadzać do takich rzeczy. Tak samo z doktorem Marcoh, ale nie licząc uchodźców i misji Scara to praktycznie wszystko.

23.jpg

[Ja]
Dobrze, że zwróciłeś uwagę na Lior, które w pewnym sensie uzupełnia braki wersji z 2003, jeśli chodzi o Ishval. Zupełnie zapomniałem o tym wątku, który był rozgrywany przez całą serię - począwszy od działań Homunculusów, by ponownie podburzyć tłum przeciwko armii, skończywszy na partyzantce, która doprowadziła do gwałtu na Rose (nie powiedziano o nim wprost, ale kilkukrotnie go zasugerowano). Skojarzyło mi się to z "Wiedźminem", gdy Sapkowski mówił jak dochodziło do incydentów na granicy krajów północnych i Nilfgaardu oraz naszym światem, gdzie dochodzi do napięć między różnymi państwami (np. Indie i Pakistan), które w przypadku zauważalnego zaburzenia równowagi, mogą się przerodzić w otwarty konflikt lub przejęcie danego terytorium. Jeśli chodzi o postacie, to pomijając wątek Roya Mustanga, który jest równie ciekawy w obu seriach, to o wiele bardziej przemawia do mnie wizja Hiromu Arakawy. Zwłaszcza w przypadku dr Marcoh, który został słabiej wykorzystany w starej serii. Może się mylę, ale wydaje mi się, że scenarzyści anime z 2003 nie mieli pomysłu na rozwinięcie jego roli w całej opowieści. Podobnie zresztą widzę finał Scara, czy Greeda - zgadzasz się ze mną? Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, to ich wątki mocniej wybrzmiewają, jak również łatwiej mi się do nich odnieść, nie tylko z personalnej perspektywy, ale też patrząc z perspektywy ogólnie ludzkości, czy konfliktów między nami.

[Karol]
Jak dla mnie to nie tyle, co nie mieli pomysłu, co po prostu postanowili nie ciągnąć dalej ich wątków, odkąd nie ma naszych kolegów i koleżanek z Cesarstwa. W mandze i Broherhood, Greed jest rozwijany jako Greelin, Marcoh wraca dopiero po jego odbiciu przez Scara, historia Ishvarczyka jest mocno powiązana z Mei i danchemią. Zamiast tego za to postawili na trochę więcej czasu dla Tuckera, dali pożyć dłużej Hughesowi, Lust dostała więcej backgroundu, rozwinięto trochę przygodę w Dublith.To co dano jednym postaciom, zabrano tym co pojawiają się po akcji z Greedem. Takie uroki wymyślania własnej historii.

Kolejną rzeczą którą uważam na równi jest ogólny poziom historii. Dzięki temu, że obydwie historie uderzają w inne tony, mamy opowiedzianą podobną historię, przedstawiającą podobne problemy, ale widziane z innych stron. Wersja z 2003 stawia na mroczniejsze klimaty, ta z 2009 chce dawać więcej nadziei i na swój sposób się w tym dopełniają. To co było słabsze w Brotherhood już zostało powiedziane (w pewnym stopniu, bo nie chcę się rozbijać tutaj o każdy odcinek), ale jest to rekompensowane rzeczami, które wypadają lepiej, a trochę tego jest. Ale o tym za chwilę. Uprzedzę także pewne stwierdzenie, nie uważam, że połączenie tej dwójki sprawiłoby, że nagle powstałby nad-FMA, lepszy od wszystkiego innego, prawdopodobnie nawet by nieco stracił na poziomie.

24.jpg

[Ja]
O ile zgadzam się w przypadku Greeda i częściowo w przypadku dr Marcoh, o tyle nie kupuję Twoich argumentów co do Scara. Nie wspominałem o tym chyba w ostatnim podsumowaniu FMA, ale m.in. Tobie mówiłem o tym, że jestem zawiedziony pomysłem nad zakończeniem wątku Ishvalczyka. To nie była słaba, głupia lub niepotrzebna postać, można jej było dać ważniejszą rolę pod koniec jej życia lub jeszcze bardziej rozwinąć. A nawet gdyby się uparli, że ma umrzeć tu i teraz, to mogliby wymyślić coś lepszego. Scar nie miał daleko do Eda, a zbroja zmieniała się w bombę tak powoli, że raczej spokojnie dałby radę go do niego dostarczyć. Gdy Scar poświęcał się dla Ala, to miałem wrażenie jak w przypadku walki Kakuzu vs Naruto, gdy Kishimoto na kilka chwil zabrał mózg członkowi Akatsuki, by Naruto mógł się go pozbyć. W przypadku Marcoh jestem rozdarty, bo o ile faktycznie można uznać, że jego rola skończyła się na tamtym etapie i twórcy spełnili wszystkie warunki do zabicia go (nie miał jak uciec, nie był też silny jak Scar, by sobie stworzyć drogę do ucieczki), o tyle moim zdaniem jego wątek został nagle ucięty. Tak, jakby ktoś wybrał moment i zbyt idealnie przerwał jego dalszą historię.

Co do drugiego akapitu, zgadzam się z każdym zdaniem, zastanawia mnie tylko to ostatnie. Jak Ty sobie takie połączenie obu serii? Domyślam się, że chodziło Ci o połączenie najlepszych cech obu anime? Zgadzam się, że ten pomysł jest bez sensu. Raz że historia byłaby przeładowana wątkami, dwa że niektóre trzeba byłoby wyrzucić, by nie szkodziły ważniejszym wydarzeniom. Jest to moim zdaniem bez sensu, zwłaszcza że oba anime są bardzo spójne (FMA mniej, ale to mało istotne elementy, które można byłoby łatwo naprawić), prezentują wysoki poziom, a ich braki są niewielkie. W przypadku starego są to walki, w przypadku nowego zbyt pozytywne przesłanie, które jest imo za bardzo wyidealizowane. Oba anime stoją na swoich nogach i jakiekolwiek grzebanie przy nich, jedynie by je popsuło moim zdaniem.

[Karol]
Przykład. W FMA rozwijamy postać Greeda, czyli dajemy Greelina. Skończyłoby się to tym, że zabieramy czas antenowy należący do Wratha i Lust. Tak samo ze Scarem, to wiązałoby się z wprowadzeniem jeszcze Mei i Marcoha, co wymagałoby na przycięcie czasu dla innych postaci. Duże zwiększenie ilości odcinków nie byłoby czymś dobrym, bo ta ilość którą dostaliśmy była bardzo dobra. W drugą stronę byłoby tak samo, rozwinięcie wątku Niny i Tuckera prawdopodobnie wiązałoby się z przycięciem innych wątków. Nie wspominam o zmianach scenariuszowych, które byłyby wymagane, co skończyłoby się klejeniem na ślinę.

Kolejną rzeczą które stoją na podobnym poziomie to zakończenie (nie biorę pod uwagę filmu, na niego przyjdzie jeszcze czas). Jedno i drugie nieco rozczarowuje, z innych powodów, ale zawsze. W FMA zabrakło dla mnie kilku odcinków domykających pewne historie oraz po ucieczce z Resembool, wszystko toczyło się zbyt szybko. Można byłoby dać więcej czasu Hohenhemowi, Dante, moglibyśmy dostać więcej interakcji pomiędzy pokoleniami Elriców. Można byłoby rozwinąć informację o historii Amestris sprzed 400 lat, dlaczego stare miasto wylądowało pod ziemią, dlaczego chrześcijaństwo zostało wymazane. Za to w Brotherhood wszystko było takie bardzo typowe, główny bohater wychodzi cały na biało i kopie dupę Villianowi. Wersja z 2003 starała się zrobić coś innego i na tę ilość odcinków za późno zaczęli, ta z 2009 poszła bezpieczniejszą droga przez co traci, odkąd reszta starała się być czymś innym niż typowy battle-shounen.

25.jpg

[Ja]
Odpowiadając na Twoje teksty dotyczące Scara - wystarczyło mi, by nieco inaczej poprowadzono jego wątek w Lior, tj. postawienie mu realnego i nieuniknionego ultimatum - albo się poświęcasz i ratujemy sprawę albo nie poświęcasz się i cały twój trud idzie na marne. Jeśli chodzi o resztę, to się zgadzam. Żeby się nie powtarzać, to powiem krótko - obie serie są idealnie wyważone pod względem ilości bohaterów oraz ich wątków fabularnych i jakiekolwiek zmiany na tym polu, przyniosłyby więcej szkody niż pożytku. Wystarczyłoby jedynie dodać kilka odcinków, myślę że maksymalnie 5 by wystarczyło, by dopełnić i uzupełnić pewne wątki, np. finał który został w bolesny sposób skrócony. Pewnie musieliście się wkurzać (tj. ci którzy oglądali anime na bieżąco), jak anime się skończyło i dostaliśmy zaledwie parę minut na zobaczenie konsekwencji finału serii.

Zgadzam się ze wszelkimi uwagami dotyczącymi anime z 2003, które poruszyłeś w drugim akapicie. Te wszystkie wątki, które wymieniłeś miały potencjał na coś naprawdę ciekawego. Dzięki temu serial mógłby być o wiele głębszy i wielowymiarowy, szkoda że tak się skończyło. Nie do końca zgadzam się z uwagami dotyczącymi Brotherhood, bo o ile faktycznie finał to taki typowy battle-shounen, o tyle walki prezentują wybitnie wysoki poziom. Świetna choreografia, klimat, emocje, zachowania postaci, widać że robiła to artystka z dużą wyobraźnią, a nie jakiś utalentowany, męski autor jak w HxH etc. Tak jak często lubię wyśmiewać lewicowe środowiska mówiące, że kobiety są równe mężczyznom w sporcie, e-sporcie itd. tak kobiety górują nad facetami w kulturze, co widać na wielu przykładach. Przechodzimy do omówienia filmu kinowego, czy chcesz coś jeszcze dodać od siebie?

[Karol]
Jak mnie znasz to wiesz, że akurat walki dla mnie to często sprawa trzeciorzędna, więc mocno im odpuściłem. Bardziej mi chodzi o o historię od momentu gdy Ojciec przejmuję kamień zrobiony z całego kraju. Sam pucz, powrót Bradleya w chwale, atak zombie itd. są bardzo fajnie zrobione, choć trochę bije od nich takimi tanimi schematami.

Jeszcze trzeba porozmawiać o tym co wypada gorzej. Dla mnie głównym zarzutem będą postacie Winry i Risy. Nie wiem jaki teraz jest szeroki odbiór Rockbelówny, ale pamiętam, że te 12 lat temu można było ją stawiać na równi z Sakurą, Orihime i Hinatą jako najbardziej nielubiane postacie żeńskie, z czym ani wtedy, ani teraz się nie zgadzam. Muszę jednak przyznać, dano jej dużo więcej czasu na rozwój w remake'u. I jak nie miałem większych zastrzeżeń do tego, że Marcoh, czy Greed, wypadają słabiej, bo to w wersji 2003 były epizodyczne postacie, to tutaj nie da się tak bronić, odkąd jest to dużo ważniejsza persona w historii. Nie jest ona słabo wykreowana, ale w starszej wersji jest jej mniej, nie jest tak blisko braci, nie czuć aż takiego przywiązania co w nowej wersji. Podobnie jest z Hawkeye, w oryginalnej wersji jest tylko podwładną z pewnym stopniem przywiązania do Mustanga, Brotherhood rozwija nam to, dlaczego nadstawia tak ostro karku dla Roya, mamy pewien zalążek romantycznego związku. Film nieco stara się rozwinąć te postacie, ale nie oszukujmy się, nie dość, że ma on 100 minut, to dziewczyny nie będą tam grać głównych skrzypiec.

26.jpg

[Ja]
Tak, wiem że przykładasz do nich o wiele mniejszą wagę ode mnie, ale inaczej zinterpretowałem Twoje wcześniejsze słowa na temat walk. Nie wiem, jaki był odbiór Winry kilkanaście lat temu, niespecjalnie pamiętam też jak podchodzi się do jej młodszej wersji, ale podobnie jak Ty nie zgadzam się z tym. Moim zdaniem nie można ich porównać do Sakury, Orihime i innych irytujących żeńskich postaci, bo obie Winry mają głębszy charakter, są bardziej samodzielne i potrafią sobie poradzić bez pomocy, a nawet mogą mieć większy wkład w rozwój historii niż bohaterki z Shounenów w wizji męskich autorów. Bohaterowie i bohaterki komiksów od kobiecych autorek są pełniejszymi postaciami oraz są bardziej zbliżone do nas, postaci z krwi i kości z o wiele bardziej rozbudowaną osobowością. Ich emocje i charaktery nie są tak uproszczone, trudno je opisać kilkoma prostymi cechami-hasłami. Widać to też po seksualności - Winry nie epatuje nią, jak niektóre bohaterki, ale nie jest też cichą myszką.

Co do filmu - niestety kiepsko sprawdza się jako epilog, bo jedynie delikatnie rozwija pewne kwestie. Były inne, ważniejsze rzeczy do zbudowania (postacie w alternatywnym świecie, powód dla którego mieliby trafić do świata alchemików), które miały sprawić, by film był atrakcyjniejszy dla widza, miał ciekawszą fabułę, jakiś konflikt i takie tam. O ile podobał mi się jako ten prawdziwy finał, o tyle mam żal o słabe zakończenie niektórych wątków. Niestety, taka jest cena filmu kinowego - wszystko zazwyczaj lepiej wygląda, z reguły jest też lepiej napisane, ale nie ma zbyt wiele czasu na rozwinięcie postaci pobocznych i danie im satysfakcjonującego wykończenia. Jednak jego niekwestionowaną zaletą jest to, że dostajemy Austriackiego akwarelistę oraz Maesa Hughesa, który jest niemal 100% nazistą.

[Karol]
Ostatnim dużym słabszym elementem jest King Bradley. I to nie tak, że w wersji 2003 jest słaby czy coś, ale nie oszukujmy się, naczelnik w oryginale nie ma nawet połowy tej charyzmy co w mandze i Brotherhood. Nie dostaliśmy nawet ułamka sceny pokroju powrotu po próbie zamachu, gdzie dziadek stojąc przed bramą sprawił, że żołnierze Briggs sikali po nogawkach ze strachu. Nawet generał Armstrong i Mustang nie budzili takiego strachu i szacunku wśród swoich ludzi. Oryginał daje nam rozróbę w Dublith i bitkę z Royem, ale to nie ten poziom. To, że jest Homculusem także jest tak trochę na odczep wrzucone, nie przeszkadza mi to, że nie wiemy za bardzo kim był za życia, ale chętnie zobaczyłbym jak doszedł do władzy.

27.jpg

[Ja]
Oj tak, w pełni się zgadzam. Za każdym razem, gdy oglądam sceny z autentycznie wściekłym Bradleyem, to czuć od niego bardzo potężną aurę. Arakawa potrafi napisać i przedstawić te sceny, tak jak żaden męski autor Shounenów. Mimo, że to tylko postać narysowana na kartce papieru, to czuć od niej charyzmę i potęgę w każdym słowie, ruchu, geście i uderzeniu. Przy czytaniu Twojego tekstu odświeżyłem sobie scenę, w której Wrath przybywa do swojego pałacu po nieudanym zamachu i masakruje elitarne oddziały Amestris. Jego postawa, tekst "Myślicie, że będę wchodził od tyłu do własnego pałacu...?" i przebicie się przez obronę tak, jakby byli co najwyżej ołowianymi replikami prawdziwych żołnierzy było epickie. Podobne się czułem, gdy Scar również aktywował tryb "100% powagi" lub Roy Mustang zabijał Lust. Tylko nieliczni męscy autorzy komiksów byli w stanie lekko zbliżyć do tego poziomu - np. Akira Toriyama podczas najlepszych momentów w DBZ, Kishimoto w paru momentach "Naruto" lub Togashi. Temu ostatniemu było najbliżej, choć i on mógł co najwyżej dotrzymać kroku pani Arakawie, a nie prowadzić ją za rękę.

Podobnie jest w przypadku porównania starego FMA z tym nowym. Bradley miał kilka krótkich fragmentów, w których jedynie poczułem namiastkę jego charyzmy, którą emanował praktycznie na każdym kroku w Brotherhood. Nawet przy takich scenach, gdy nie pokazywał swojej pełnej siły. Też chętnie zobaczyłbym retrospekcje, w których pokazano, jak Bradley z wersji z 2003 doszedł do władzy. Tym bardziej, że stare anime moim zdaniem lepiej podchodzi do politycznych aspektów, które porusza "Fullmetal Alchemist". Jestem ciekaw, co by wymyślili zamiast Bradleya vel. Kapitana Ameryki, który został powołany do życia przez ludzi zza kotary.

[Karol]
Czas jeszcze porozmawiać trochę o filmie "Conqueror of Shamballa", bez porównywania go do "Gwiazdy Milos". Dla kontekstu, jako, że jest to film, to podchodzę łagodniej do rozbudowy wątków i oceniam to jako zakończenie historii z serialu. Nie oszukujmy się, w 100 minut nie da się zbudować nowych postaci i dać czas starym bez żadnych uproszczeń. Odkąd pamiętam to zawsze był on uważany za mocno przeciętny, z czym się nie zgadzałem. Zacznę od tego co lubię w tym filmie. Historia pokazuje, że Dante i Hohenheim mają rację, zasada równoważnej zasady nie ma miejsca, aby odzyskać ciało Ala Ed musiał poświęcać własne ciało, a młodszy z braci do tego wspomnienia. Po śmierci Bradleya wojsko wzięło odpowiedzialność przynajmniej za pacyfikację Liore, a Mustang został zdegradowany i wysłany na Wypizdów Dolny, gdzieś za Suwałki. Trzymamy się w mieszaniu słodkiego i gorzkiego, Izumi umiera przed akcją w filmie, Wrath w trakcie, ich śmierć jest łagodzona tym, że jednoczą się za bramą. Winry dorasta charakterologicznie. Lubię odpowiedniki postaci w naszym świecie, zwłaszcza Rose. Zastanawiało mnie tylko dlaczego akurat tak zareagował na Bradleya. Fajnie pokazano to, że ludzie boją się obcego, nawet w momencie gdy nazywanie takiego strachu irracjonalnym jest zbyt słabe. Bardzo dobrze działa pierwsze spotkanie braci, gdy zbroja z duszą Ala przenosi się do naszego świata, znowu mamy słodko-gorzkość, z jednej strony strony Ed wie, że Al żyje, oraz, odrodziła się w nim nadzieja, że może wrócić do siebie, z drugiej spotkanie mogło trwać tylko chwilę.

[Ja]
Serio ten film został oceniony przez internautów jako przeciętny? Zdziwiłeś mnie. Nie pamiętam odbioru tego filmu, nie mam czasu chociażby na przeglądnięcie internetu w poszukaniu opinii (co zresztą nie ma za bardzo sensu, bo część z nich już zniknęła, minęło zbyt wiele lat), ale po seansie miałem raczej pozytywne wrażenia. Nie wszystko mi się w nim podobało, część rzeczy wręcz mi się nie podobało, ale jako całokształt była to dość dobra produkcja. Tak jak napisałem w tekście o "Halloween", który trafi na fanpage zapewne nieco wcześniej niż nasza rozmowa - minęło już trochę czasu odkąd go zobaczyłem, więc nie pamiętam go zbyt dokładnie, a co za tym idzie, na pewno przeoczę część wniosków. Nawiązując do Twojej słusznej uwagi o wprowadzaniu nowych postaci do 100-minutowego filmu, twórcy podjęli bardzo dobrą decyzję wykorzystując postacie znane z serialu i przedstawiając je w innym świetle. Zdążyliśmy je już poznać, więc nie potrzebują rozbudowy, możemy się za to cieszyć ich odmiennością względem oryginału oraz interakcjami z pozostałymi bohaterami. Co prawda nie wszystkie odstępstwa mi się podobały, ale nie czepiam się. Bradley jako Żyd albo Maes Hughes jako wzorcowy nazista, wynagradzają mi wszelkie niedostatki. Zwłaszcza ten drugi w kontraście do swojego odpowiednika ze świata alchemii. Mimo, że nie było powodów do śmiechu, to nie byłem w stanie powstrzymać swojej reakcji, gdy tylko Hughes szkalował Cyganów. W jednym świecie jest to poczciwy i pomocny człowiek, zaś w drugim, podły rasista, który na każdym kroku obraża innych ludzi z powodu stereotypów i koloru skóry. Podobały mi się wątki Izumi, jej męża i syna - rodzicom poświęcono niewiele czasu, ale dostaliśmy konkretne informacje co i jak, zaś Wrath i Al trafili do jednego miejsca, dzięki czemu zaoszczędzili część czasu, a widzowie mogli oglądać ich wspólną walkę przeciwko Gluttony'emu... Tylko dlaczego on się tam pojawił i tak wyglądał? Ja rozumiem, że stracił panowanie nad sobą przez śmierć Lust i nie dziwi mnie, że tak to na niego wpłynęło. Tak jak napisałem w jednym ze swoich tekstów o Brotherhood, głupota i wielka siła to bardzo niebezpieczne połączenie, co zostało bardzo fajnie pokazane w "Conqueror of Shamballa". Szkoda tylko, że twórcy nie wprowadzili go do akcji w lepszy sposób, miałem też silne wrażenie, że dodali go tam głównie po to, by w tym filmie było więcej akcji. Gdyby zamiast tej walki dali co innego, to pewnie widzowie narzekaliby na to, że nie dzieje się w nim za dużo.

Czemu dziwi Cię taka, a nie inna reakcja na Żyda-Bradleya? Dla mnie to było dość naturalne, Ed jest inteligentną postacią, nie daje się ponosić emocjom tak, jak paru bohaterów z innych Shounenów, więc przyjął do wiadomości, że ten Bradley jest zupełnie inną postacią. Jeśli dobrze pamiętam, to na początku trochę się go przestraszył, ale chwilę potem zrozumiał, że to zupełnie inny typ i ze starym Bradleyem łączą go tylko niektóre cechy charakteru i ciało.

[Karol]
Jeśli chodzi o Gluttony'ego. Przecież pod koniec FMA, Dante włącza mu "tryb bestii" przez który wyłączył mu kompletnie myślenie. Stąd został w podziemnym mieście i stał się bestią. A co do Bradleya, Ed mieszka już w Berlinie trochę, jego sąsiadką jest Glacier, dzielnicowym Hughes, współpracuje z Alem, mieszka w jednym domu z Rose, ale tylko przy Bradleyu zareagował, że skąd ty tu jesteś?

Teraz tego czego nie lubię w tym filmie, a jest to zakończenie, a dokładnie jakieś ostatnie 10 minut. Ed skopał dupę Dietline Eckhart, wydaje się, że już wszystko jest ok, aż tu nagle Ed wpada na świetny pomysł, ze musi wrócić do naszego świata i zniszczyć bramę z tamtej strony... Ale dlaczego? Po coś chyba pokazali, że Al potrafi wszczepić fragment duszy do zbroi, przecież w ten sposób mogli to zrobić. Ja wiem, że zakończenie ma być słodko-gorzkie, bracia są znowu razem, ale nie w ich świecie, no ale przecież i bez tego mamy takie. Al z naszego świata umiera (tak, czy siak by umarł niedługo, ale kij tam), Rose zostaje porzucona przez Eda, mamy sporo gorzkiego.

[Ja]
No rozumiem, zgadzam się z Twoim wytłumaczeniem, ale... No nadal nie jestem w stanie zmienić swojego zdania. Kupuję to co do mnie mówisz, ale no... Nie wiem, może to prostu ja i gdybym obejrzał to drugi raz, to zmieniłbym zdanie. Byłem świeżo po obejrzeniu serii TV i udział grubego Homunculusa przy tej scenie serio mnie zdziwił. Tym bardziej, że podobnie jak w przypadku Envy'ego, jego design nieco się różni od tego, co pokazano w serialu. Co do Bradleya, dla mnie to był po prostu odruch bezwarunkowy. Tyle czasu traktował go jak wroga, że taki obraz utknął w jego gadziej części mózgu. Później się zreflektował, tak jak powiedziałem w poprzednim akapicie. Co do drugiej części Twojej wypowiedzi, to jest to jeden z tych fragmentów, które słabo zapamiętałem. Z tego, co pamiętam, to mi zakończenie nie odpowiadało, bo wszystko potoczyło się zbyt szybko. Jak dla mnie zabrakło dodatkowych 10 minut, by wszystko lepiej wybrzmiało. Nie podobała mi się również finałowa walka, która została zbyt szybko rozwiązana. Odnośnie Twoich zarzutów, to wydaje mi się, że zrobili to w formie planu minimum - zabrakło im czasu na bardziej szczegółowe wytłumaczenie, więc poszli najmniejszą linią oporu. Ewentualnie jest to jeden z niewielu przypadków, gdy niezbyt dokładnie je przemyśleli i wyszło tak jak wyszło.

[Karol]
Najwyższy czas na podsumowanie. Wiem, że należę do mniejszości, ale uważam obydwie serie za równie dobre. Dzięki temu, że podchodzą do opowiadania tej samej historii w różny sposób obydwie serie są warte obejrzenia. Osoby które powtarzają jak mantrę "FMA nie warto, bo to filler" często pierwszej serii nie widzieli i powtarzają bezmyślnie hasełka po innych. FMA i Brotherhood są i jeszcze długą będą należeć do mojej trójki najważniejszych seriali animowanych. Tak, ma wady, ale pokażcie mi tytuł bez wad, Brotherhood robi lepiej niektóre rzeczy, ale i vice versa. Od jakiś 14 lat oglądam go regularnie, tak ok. raz na 15 miesięcy i przez kolejne 14 lat pewnie będę robił to samo.

[Ja]
Nie wiem, czy dobrze mi się wydaje, ale wyczuwam, że Twoje zarzuty idą częściowo w moją stronę, hehe :P. W sumie słusznie, dzisiejszy ja skrytykowałby starego ja z bzdury, które wygadywałem na temat starego FMA. W pełni się z Tobą zgadzam, podpisuję się pod tym, co napisałeś wyżej. Co prawda osobiście bardziej cenię nowszą serię, ale to wynika z tego, że bardziej lubię walki i elementy charakterystyczne dla battle shounenów niż Ty. Nie jest to duża różnica, bo tak jak wielokrotnie pisaliśmy w tym tekście, naszych prywatnych rozmowach, czy publicznych dyskusjach, FMA i Brotherhood summa summarum są na mniej więcej podobnym poziomie. Oczywiście, ten drugi tytuł jest atrakcyjniejszy wizualnie, ale to wynika z konkretnych powodów, czy raczej kilku z nich, które można podsumować jednym zdaniem - większy budżet i chęć "przeproszenia" fanów za to, że pierwsze anime nie było pełną adaptacją mangi. Jeśli jest doświadczony reżyser z dobrymi umiejętnościami, który przemyślał swoją wizję i nie ma ograniczeń (zwłaszcza finansowych lub równie istotnych), to co do zasady zrobi lepszy tytuł niż taki, który nie ma takiego parcia na sukces i jakieś ograniczenia. Albo inny, bardziej zrozumiały przykład - oba anime to takie dwie dziewczyny. Obie są mniej więcej tak samo urodziwe, mają ładną figurę, ale ta druga ma droższe lub lepsze kosmetyki oraz droższe ubrania. Można ignorować aspekty wizualne lub nie zwracać na nie uwagi, ale nie można negować ich skuteczności i przydatności w podkreślaniu mocnych cech. Jeśli obie dziewczyny mają mniej więcej tyle samo zalet, podobną ilość mało znaczących wad, zaś ich uroda jest zdecydowanie ponad pułapem naszych oczekiwań, to jest to zwykła kosmetyka.

Sam raczej nie będę odświeżał sobie tych anime tak często jak Ty, ale na pewno jeszcze co najmniej raz do nich wrócę kiedyś tam. Obie historie pamiętam na tyle dobrze, że raczej nie zrobię tego wcześniej niż za np. 5 lat, gdy będę się zbliżał do 37 i sam nie mam parcia na ich odświeżanie. Nie dlatego, że mi się nie podobały - nadal uważam Brotherhood za majstersztyk pod względem fabuły i walk, zaś anime z 2003 wyłącznie z powodów fabularnych, ale to zbyt duża inwestycja czasowa. Mam za dużo anime, gier, filmów, książek i seriali do nadrobienia, które chcę obejrzeć przed momentem, gdy będę miał o wiele więcej obowiązków i o wiele mniej czasu, przez co już nigdy ich nie nadrobię. Nie chcę mieć po prostu kaca moralnego, że pominąłem jakiś istotny tytuł, który nie daje mi spokoju od wielu lat.

Dziękuję Ci za rozmowę i mam nadzieję, że odbędzie się jeszcze kilka takich. Jako spoiler dla czytelników powiem, że być może naszym kolejnym wspólnym cross-overem będzie rozmowa o "Naruto". To będzie chyba najciekawszy, bo zarówno Ty, jak i ja poświęciliśmy temu tytułowi kawał naszego życia i mamy nieco odmienne opinie. Nie na tyle, by rozmowa między nami nie miała sensu (jak w rozmowie zatwardziały ateista vs katolik krzyżowiec), ale pewnie się posprzeczamy o parę rzeczy.

A jak to u Was wygląda? Które anime bardziej lubicie i za co?