This content was deleted by the author. You can see it from Blockchain History logs.

Programista na srebrnym szlaku - #2 - Po złej stronie lady

barak.jpg

Wszystko zapowiadało się łatwo i przyjemnie. Kupuję. Chowam. Od czasu do czasu będę - cicho mamrocząc, niczym Golum - wyciągać błyskotki z zukrycia i cieszyć się ich blaskiem.
Za kilka lat, gdy dzieciaki podrosną, stworzymy „nową świecką tradycję” – jedna moneta na każde urodziny. Plan idealny... zacznijmy jednak od kontekstu.

Szkoła podstawowa nie jest miejscem, którą wspominam specjalnie ciepło. Szczególnie utkwił mi pamięci okres pomiędzy szóstą, a ósmą klasą.
Panował wówczas „niepisany obowiązek” noszenia czarnych, dresowych spodni adidasa. Ozdobione były trzema białymi pasami na prawej nogawce, a na wysokości łydek rozpinały się na napy.
Całość najlepiej komponowała się z ogoloną na zero głową i zachowaną nad czołem grzywką. Splendoru dodawał również klubowy niebiesko-biały szali. Noszony wszędzie niezależnie od pory roku.

Ku mojemu utrapieniu styl ten nie znalazł uznanie u moich rodzicieli. Ich zerowy brak zrozumienia kanonów lokalnej mody utrudnił moje życie ponad miarę. Szybko zostałem określony przez kolegów jako „niewyjściowy”. W ślad za czym poszło skreślenie mnie z liszty uczestników najpopularniejszych rozrywek.

Pomimo licznych apeli do ojcowskiego sumienia i matczynego serca nie było mi dane ni razu wziąć udziału w kradzieżach makulatury z pobliskiej składnicy RUCHU-u. Działania takie dopełnione późniejszą odsprzedażą "towaru" (w tym samym punkcie!), systematycznie wspierały zasobność portfeli moich kolegów (a także odciążały budżety domowe ich rodziców).
Moi byli jednak głusi na racjonalne argumenty, wręcz zakazując mi kontaktu z najbardziej obrotnymi biznesowo jednostkami.
Zakaz ten nie posiadał zresztą specjalnego sensu, gdyż różnica potencjału w zawartościach kieszeni szybko tworzyła nieznane wcześniej podziały klasowe. Powoli acz nieubłaganie spychając mnie w dół szkolnej hierarchii.

Brak szalika, zablokował mój rozwój ekonomiczno-towarzyski na wielu poziomach. Nigdy nie otrzymałem od starszych kolegów propozycji udziału w "zbiórce".
Oferty takie poprzedzały każdy poważny mecz lokalnego klubu. Polegało na tym, że przez tydzień poprzedzający wydarzenie, możliwie często wbiegało się na teren stadionu z kieszeniami pełnymi kamieni.
Następnie - upewniając się, że nikt nie widzi - wyrzucano szybko ładunek w określonych uprzednio miejscach. Zwykle były to studzienki kanalizacyjne.
Odpowiednia ilość dostarczonego materiału gwarantowała wypłatę w postaci puszki piwa lub - dla najpracowitszych - butelki wina.
Nie muszę chyba dodawać, że zatrudnieni czuli się niczym członkowie konspiracji dostarczając tak potrzebnej - gdy nadejdzie już moment konfrontacji - amunicji. Zdarzało się, że wracający z boju - aby tym bardziej podkreślić swoją wdzięczność dla moich kolegów - serię ostatnich pocisków poświęcali już na podwórku naszej szkoły. Celnie likwidując symbol zniewolenia - szyby - i zapewniając nam gratisowy dzień wolny od zajęć.

Nie biorąc udziału w żadnym z powyższych nie mogłem również liczyć na zaproszenie do najpolularniejszego z zajęć. Wizyt przed Pizza Hut. Koledzy moi spędzali tam liczne godziny, intensywnie gwiżdżąc na wychodzące z lokalu dziewczęta, co więcej - nie wiem. Nie było mnie tam.

Wykluczony z rozrywek, nie mając nic do dodadania w takich kwestiach jak „półślepy stróż Adam”, „zaspawany właz koło prawego jupitera” czy „tej czarnej, co się nawet uśmiechnęła”. Bezwględnie pozbawiony przez rodziców szans rozwoju na poziomie finansowoekonomicznym i społecznym zostałem kujonem.

Skutkiem tego nieludzkiego podejścia do wychowania dzieci stałem się jedną z niewielu osób w szkole, którą zdołano czegoś nauczyć. W efekcie tej traumy - po dziś dzień - liczne zbędne informacje krążą mi po głowie. Pozbawione ładu i składu co i rusz utrudniając codzienną egzystencję.
Logika moich działań (i spodziewane efekty) przyprawiają o zdumienie żonę i przyjaciół. A ostateczne rezultaty - jak mile określił to kiedyś pewien wykładowca - specyficznie szerokich kręgów asocjacyjnych, wprawiają w konsternację nawet najbardziej wyrozumiałego odbiorcę.
Ulubionym przykładem mojej żony jest tu historia, poszukiwania dobrego miejsca do spacerów z psem. Być może opiszę ją przy innej okazji. Na razie wspomnę tylko, że w finale, kiedy przyszedłem odwiedzić ją na porodówce usłyszała ode mnie, że musimy kupić odległy o ponad 100km kawał pola, bo ... dałem już zadatek.
Zachowanie pełni zdrowia i życia zawdzięczam jedynie dwóm szczęśliwym zbiegom okoliczności.

Pierwszy to fakt, że jedynym, co moja lepsza połowa miała pod ręką było na pierwsze dziecko, a niezależnie od poziomu złości nie należy rzucać noworodkami w przeciwnika.

Drugim był brak wspomnienia o zakupieniu barakowozu (w przeciwieństwie do ziemi, zakup wozu Drzymały nie wymaga zgody i podpisu obojga małżonków w obecności notariusza).
Małżonka moja zwykła później przesadnie określać to drobne przeoczenie "zatajeniem". Ja tymczasem cały czas twierdzę, że nie wspomniałem powyższego, jedynie z troski. Pragnąłem oszczędzić jej nadmiaru wzruszeń w tak wyjątkowym dla niej - całej naszej rozrastającej się rodziny - czasie.

Wracając jednak do tematu... W dużym skrócie moje spojrzenie na kupno srebra przedstawiało się tak. Żyjemy w kraju sukcesów i rozwoju. Budujemy tygrysy nasze biznesowe, a perłą między nimi – nie jedyną - jest... Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi.
Lubin, Rudna, Polkowice, Głogów i jeszcze kilka miejsc – wyryte w mojej biednej głowie na sprawdzian z geografii anno domini 1997 – trzymają się dzielnie. Co więcej w przeciwieństwie do np. danych o sukcesie w produkcji samochodów rolniczych Tarpan – w podpoznańskim Antoninku – nie straciły dotąd na aktualności.
Tak więc, wydobywamy ilości rudy, które lokują nas w światowej czołówce, a każdy – kto nie chodził gwizdać – doskonale wie, że gdzie miedź, tam srebro! Ojczyzna moja srebrem stoi. Wytwórstwo krajowe należy wspierać, a zbędnych pośredników omijać. Jedyne, czego potrzebuję, to znaleźć najbliższy salon srebra marki KGHM i sprawdzić, jakie to mają tam promocje…

Promocji nie było. Salonu w sumie też nie. Sytuację ratowała firmowa strona www, gdzie znalazłem formularz zakupowy. Gwoli ścisłości „możliwości wyrażenia chęci zakupu”, jednak określanie minimalnej ilości w kilogramach oraz sam produkt w formie woreczka granulatu czy też tzw. „gąsek” zdecydowanie ostudziły mój zapał. Pomijam kwestię współpracy wyłącznie z firmami, bo nie takie wpisy do CEIDG się w życiu miało.

"Waga worka granulek waha się pomiędzy 29,5kg a 32,6 kg...". Kochany Kombinacie - znaj umiar mocium Panie. I gdzie ja to będę trzymać? Trudno jednego pośrednika zdzierżę jeszcze.

Mennica Polska zachowała się już przyzwoiciej. W ofercie znacznie przystępniejszy rodzaj i waga produktów. Sztabki 100, 250 i 500 gram lub monety jednouncyjne w ilościach 1, 25 lub 100 sztuk. Liczyłem, że tutaj szybko zakończę tę niefortunnie rozpoczętą epopeję.

I byłbym kupił. I byłbym miał. Niestety. Kpiący wzrok żony – ilekroć zabieram się za „inwestycje” , a także wspomniane błędy wychowacze moich rodziców nie pozwoliły mi podążyć szybką ścieżką jednego kliknięcia. Nie po to przecież męczyłem wszystkie serie „I Ty zostaniesz Pitagosem / Euklidesem”, żeby nie sprawdzić teraz ile pośrednik ze mnie weźmie...

Tu drobna uwaga, obliczenia na potrzeby opisu wykonuję na cenach aktualnych dla dnia – 29.08.2022. Dokładnych cen z chwili, którą opisuję nie pamiętam, ale proporcje są z grubsza zachowane.

Najtańsza sztabka – 100g – sprzedawana jest w cenie 475 złotych, co jak łatwo przeliczyć daje nam 4.75 PLN/g.
Najtańsza moneta bulionowa – Wiedeńscy Filharmonicy 1oz kosztuje 154 złote. Tutaj rachunek jest minimalnie trudniejszy.
Otóż jedna uncja (oz), to tak naprawdę uncja trojańska (nieco ponad 31 gram), a nie standardowe 28g. W efekcie zapłacimy 4.96 PLN/g. (154/31 = 4.96), a nie jak wydawałoby się na pierwszy rzut oka 5.5 PLN/g.

Tymczasem cena srebra wg metalApi, to 18.8 USD/oz, a Narodowy Bank Polski podaje, że za kupno jednego dolara zapłacę średnio 4.76 PLN.

18.8 / 31 = 0.60 USD
0.6 * 4.76 = 2.85 PLN

Sztabka 100g: 475 – 100 * 2.85 = 475 – 285 = 190
Bulion 1 oz: 154 – 31 * 2.85 = 154 – 88.35 = 65.65

Narzut wynosił odpowiednio 66.6% i 74.3%!

Dwa złote osiedziesiąt pięć groszy za gram srebra! Nawet gdybym całe osiem lat podstawówki spędził gwiżdząc pod pizzerią, to i tak wciąż byłbym w stanie zauważyć, że coś tu nie gra! A przynajmniej, że prawdziwy interes znajduje się po drugiej stronie lady!

Jako, że nic nie zapowiadało sprzyjących okoliczności w postaci kolejnego porodu musiałem przemyśleć sprawę dłużej.
Próbowałem wyobrazić sobie jak tłumaczę żonie sensowność tej okazji. Argumentuję, że zachęcę dzieci do inwestycji i nauki ekonomii. Opowiem o licznych zastosowaniach srebra w przemyśle. O pięknym błysku monet i przechowywaniu wartości.

Na brak wyobraźni nie narzekam, jednak tutaj przy każdym podejściu wizje nieubłaganie kończyły się listem poleconym z sądu, w którym grzeczny, acz stanowczy urzędnik zapraszał mnie na posiedzenie w sprawie rozwodowej.

Niewiele pomogło kilka kolejnych godzin spędzonych z wujkiem Google. Najlepsza oferta, którą udało mi się znaleźć wynosiła 128 złotych za 1oz Wiedeńskich Filharmoników czyli 4.12PLN/g i blisko 45% narzut. Z perspektywy mojej wyobraźni zmieniało to, co najwyżej kwotę ostatecznie uznanych alimentów. Srebrny szlak ponownie skierował mnie w ślepy zaułek. Do sprawy trzeba było zabrać się inaczej…

…ale o tym już w następnym wpisie.

P.S.
Kolejny wpis, kolejne post scriptum.
Pamiętam swoją obietnicę, że tym razem pojawi się już tutaj kawałek kodu. Niestety moja dusza pensjonarki, tendencja do zbędnego gawędziarstwa oraz nieopatrznie obudzone traumy dzieciństwa sprawiły, że tekst ponownie rozwlekł się ponad miarę, a ja zdołalem opisać ledwie ułamek, tego, co zaplanowałem.
Nowych obietnic składać nie będę. Przyjdzie czas, dojdziemy do meritum. Niemały spacer, wciąż przed nami, dlatego ewentualnym niecierpliwym dedykuję piosenkę.