SPM #91: slowdive - everything is alive

Mówi się, że każda epoka ma swoją Nirvanę.

Albo jej względne namiastki. Niektóre z nich odnalazły się w muzyce shoegazowych bandów, które zawojowały sceny brytyjskie, amerykańskie (z małymi wpływami Francji i Niemiec, ale tam nadal trwały hardcorowo-punkowe składy) lat 90. XX wieku.

Do tego, ociekającego ścianą dźwięku, masą brumu, tej żarliwej sprzężonej prawie harsh noisowej energii nurtu należy sam bohater (a nawet bohaterowie) niniejszej recenzji.

To są Rachel Goswell, Nick Chaplin, Neil Halstead, Simon Scott i Christian Savill. Powstały w garażu gdzieś w angielskim mieście Reading na przełomie 1989 / 1990 roku zespół, stał się ikoną zmian nadchodzących w nowej, świeżo młodej epoce, gdzie takie zespoły jak R.E.M., Mudhoney czy The La's zaczną podbijać listy przebojów, wejdą na ekrany telewizorów (także polskich) Alf i Simpsonowie, będziemy nadal zarabiać w dolarach (tych peweksowych, ale to z powodu kryzysu wywołanym Planem Pewnego Postkomunisty) a parki zalęgną się od młodzieży ubierającej się kolorowo, jeżdżącej na deskach i popijających Pepsi w rytm muzyki sączącej się z Walkmanów.

Ten zespół może pochwalić się (skądinąd) krautrockową dyskografią, bo zwykle takie zespoły z tego takie jak Popol Vuh czy inne wydają swoje płyty raz na pięć lat, w innym przypadku raz na osiem, a w ostatecznym raz... na 28 lat (pomijając już album s-t sprzed sześciu lat, który jakoś przeszedł tak jak projekt byłych muzyków Bauhaus - Poptone, bez większego echa).

Nagrywanie tej płyty mocno opóżniła pandemia, a zarazem śmierć ojca Simona i mamy Rachel (prawdopodobnie z powodu powikłań pocovidowych). Gdzieś na przełomie września / października 2020 r. wrócili do studia nagraniowego Courtyard w Sutton Courtenay, ale potem doszło do przenosin nagrania z jednego studia do drugiego i w efekcie tego na początku 2022 r. poznali oni producenta Shawna Everetta (znanego z produkcji tracków dla SZY, Alvvays, Pete'a Yorna czy Jesci Hoop) i rozpoczęli ponowną pracę nad koncepcją samej płyty.

I jak to wejście na głębiny (o których wspominają twórcy płyty w opisie na Bandcampie) wyglądało i czy to powrót do stylistyki rodem z Souvlaki? Przekonajmy się.


Milenijne plumkanie warpów i dużo dynamicznej elektroniki, może oznaczać, że chcieli tu wejść w interakcję starego stylu z tym nieco baśniowym, synthowym ale ono jest "nadziubdziane" kiedy się głębiej w nie wsłucha. Shanty to najdepresyjniejszy opener tej płyty od czasów właśnie wspomnianego powyżej Souvlaki. Mgła tajemnicy rozwiana przez nieco klawesynowe powiewy oraz lekkie, ale dosadnie lekkie ciepło polifonii ścieżki Yamahowych syntezatorów i drobne dumpingi gitar wskazują na to, że to jednak jest dream pop naszpikowany dark ambientową nutą. Ale wcale nie wchodziłyby do uszu bez ciągnącej się w nieskończoność ścieżki elektronicznej. I to jest atutem tego utworu, że jest dystymiczny aż choleryczny i nawet piękne krajobrazy gejzerów nad Islandią mogłyby nie oddać tej warstwy aż zanadto.

Post-rockowe klimaty ujawnia półinstrumentalny prayer remembered. Krajobraz jałowej ziemi spowitej oparami dymu i babioletniego, ciepłego wygasłego frontu. Więcej w tym roboty Shawna, który dodał w ten utwór trochę dystopijnego charakteru, natomiast te spowolnione frazy gitar Christiana są one tak intonatywne, że w nich słychać ukryty wyśpiew chóru czy poddźwięk Paulstretcha.

Niby singiel, ale bardziej klimatem trzymający się intra - tej frazy konstruującej trzon tego albumu. alive to utwór z nabiciem na 4, z dwoma głosami i melodycznymi synthami oraz tym bardziej refleksyjnymi gitarami. Łatwo się odpływa przy tej wannie z ciepłą wodą rozgrzaną z boilera, polanej płynem do kąpieli robiącej masową pianę. Przy tym utworze (jak i przy podobnych z tą frazą) aż mi się przypomina dzieciństwo jak i okres dojrzewania związany z zimnymi, jesiennymi sobotnimi wieczorami spędzonymi w wannie.

Helado Negro gdyby tylko wiedział, że to jego utwór chętnie by go zacreditował. Natomiast andalucia plays to wytwór samego Halsteada i Goswell z podźwiękiem Savilla. Smutniejsze utwory chyba zawsze stanowiły mocną stronę Powolidryfujących a z coraz to zimniejszym, jesienniejszym krajobrazem i coraz to dłuższymi wieczorami robi to dużą magię, choćby na chwilę.

Singlowe kisses jest lżejszym utworem, ale bardziej przypominające letnie wieczory spędzone na spoglądaniu w gwiazdy podczas nocy pełnej rojów Peresidów w czasie największej jej aktywności przed ogniskiem i namiotem na trawie we dwoje. Sama ścieżka mostkowo-refrenowa jest niczym w porównaniu do drugiego mostka, gdzie dużo jest tego akustycznego brzmienia a stylistyka dodaje tego wakacyjnego animuszu, który nie wypiera a dodaje uroku wspomnieniom zamierającego już lata. Ogólnie jak na weselszy utwór średnio, jednak to nie jakaś epopeja na tle reszty twórczości.


Nikt też nie mówił, że taką dzisiejszą Nirvanę nie można odnaleźć w rapie, dream popie, post-rocku czy funku. A już na pewno nie taką słodszą klimatycznie w postaci elektronicznego shoegazu. Ten nowy wytwór starej ekipy jest epokowym dziełem. Poza drobnymi mankamentami, to nadal w tym słychać rok 1992. Być może wtedy ta płyta stała by się najbardziej chcianym albumem wakacji.

Jednak to brzmienie uzupełnione o normatywne dla Slowdive elementy jak transcendentność, przewidywalność i eteryczność ma ponadto wiele elementów, o które tylko tych, co je odczytują w pierwszej linii trzeba się szczerze zapytać.

Nie mniej jednak jesieniarze i jesieniarki mają swoją płytę na kolejny sezon beztroskiego wegetowania w domu.

Ocena: (8/10,5)

H2
H3
H4
3 columns
2 columns
1 column
Join the conversation now