SPM #84: Noel Gallagher's High Flying Birds - Council Skies


(c) Wikipedia

To będzie recenzja dosyć bliska szybkim wydaniom SPM, pełna nieuporządkowanych wykładni oraz braku znajomości autora. A to dlatego, że sam autor recenzji przespał wszystkie solowe wcielenia braci Liama i Noela (poza tym z 2017 r. tego drugiego, o czym za chwilę) i jakoś na etapie samego Oasis oparł swoją wiedzę o niezgłębionej sferze brzmienia britpopu, w której jakoś się odnajduje (Franz Ferdinanda czy Walk The Moon chyba każdy choć z jednego tracku kojarzy, nie?). Więc dobudzenie się ze śpiączki będzie wymagało drobnych pomocy wprawczych.

Na początek: po rozpadzie Oasis, po którym bracia z Manchesteru się pokłócili o tantiemy ze sprzedaży ich największego albumu "(What's The Story) Morning Glory?", córkę, o rozmiar nosa Liama oraz popsutą gitarę w czasie koncertu podczas Rock am Seine w 2009 r. - ogólnie o wszystko o co mogą się kłócić dwaj nastolatkowie, będący u szczytu swojej kariery na Wyspach najpopularniejszym duetem songwritersko-producenckim lat 90. XX wieku, do dziś toczą zażarte boje między sobą. Nie kiedy mające charakter komediowy (co się ostatnio prawie rzadko zdarza), czy filozoficzny (odnośnie też nagrywania Oasis od nowa za pomocą sztucznej inteligencji) czy nawet wysyłania sobie sprośnych wpisów na Twitterze. Trądzik młodzieńczy znikał wraz z wiekiem, a i tak panowie mający powyżej czterdziestki nadal nie pałają do siebie miłością. I każdy działa w swoim żywiole.

Noel wpadł na pomysł stworzenia zespołu High Flying Birds w 2009 r., kiedy to po słynnym koncercie na pewnym niemieckim festiwalu na swojej konferencji prasowej, powiedział parę słów odnośnie wściekłości samego Liama za młodzieńczych czasów. Niestety, sama wściekłość Liama sięgnęła najwyższego poziomu anger-o-metru na tyle, że po ukazaniu się pierwszej debiutanckiej płyty tego projektu w 2011 r. nazwał jego zespół "wysoko latającymi ptasimi kupami ['turd' w oryginale]" i dał temu upust na Twitterze nazywając go samym "SHITBAG - czyli gównianym worem". Do tej pory miewa wątpliwości, czy jego wytwórnia jaka wydaje jego muzykę, czyli Sour Mash nie powstała za pieniądze od majorsów z sprzedaży dwóch pierwszych albumów Oasis. A ta powstała w końcówce lat 90. jako prywatny label Noela.

Sam Noel może poszczycić się czterema wydanymi albumami wraz z zespołem, oraz kilkoma EP-kami, których w latach od 2017 do 2019 r. powstało aż trzy. Mój najbardziej znany, to oczywiście "Who Built the Moon?" gdzie depresyjność i dosyć narwańcza, ale też refleksyjna strona Noela dominuje nad niedoróbkami wziętymi jeszcze z okresu pre-HFB, kiedy on grał solo.

Noel gra na gitarze, fortepianie oraz Mellotronie (co jest tak jakby nie novum, jeśli chodzi o fuchę samego Gallaghera seniora przy tym istotnym dla sceny psyrockowej instrumencie), Paul Stacey na gitarze elektrycznej i barytonowej, Mikey Rowe na Korgu czy Nordzie, Gem Archer na trzech rodzajach gitar: barytonowej, akustycznej i elektrycznej, Callum Marinho na tubie, synthach oraz glockenspiel, a Russ Pritchard na basie. Całość uzupełniają swoim wsparciem Johnny Marr z The Smiths, który wsparł nagranie też swoją gitarą, niejakie trio wokalne Roxys, Tom Walsh i Joe Auckland na trąbkach oraz The Wired Strings.

Tak ogółem o składzie tworzącym ten album można byłoby drążyć spore dyskusje, kto, kiedy grał w jakiś jam sessions czy nagraniach studyjnych, ale do researchu to zostawiam wam. Tymczasem lotem błyskawicy zaglądamy do środka.


Dzwoneczki i ten rytm na 3/5 zdaje się być podpowiedzią, że ten utwór brzmi jak świąteczna piosenka nagrana... w środku wiosny. I'm Not Giving Up Tonight mający zarazem smyczkowy udział dziewczyn z The Wired Strings dodaje tej promenadowości rodem z orkiestrowanej funkowej rytmiki i tonu niektórych nagrań z lat 60. Jednak na takie revivalowe eksperymenty mogące wprowadzić w stan uśpienia słuchacza nie można byłoby pozwolić robiąc dosyć odświeżający opener.

Niby to jest taki pstryczek w twarz Liamowi za te wszystkie docinki po koncertach, ale to jest bardziej samokrytyka dotycząca bycia bardziej przystojniejszym w tym bratnim duo. Pretty Boy zaczyna się programowanym pykaniem z TR-909. Jest dużo rwania gitar, wraz z Johnnym na czele. Skunk Anansie chyba tu wchodzi lekko, a więcej jest tego chromatycznego akordu pomieszanego zderzeniowo z wczesnym Radiohead. Dałbym głowę, że przy tym dałoby się zasnąć.

Dead To The World brzmi jak wzięty z pierwszej lepszej rock opery (i nie jest to "ATUM" The Smashing Pumpkins, na szczęście) utwór pomieszany z musicalowym, rzewnym standardem a'la Leonard Bernstein. Mocno świadomościowy i tożsamościowy jest ten utwór, bo w nim mamy ostrzeżenie przed zgubnym wpływem człowieka na klimat, niechęć wobec konsumpcjonizmu oraz zatracanie się w przygodnych rzeczach raniących tak przesadnie Matkę Ziemię, że zawsze musi spłonąć jakiś las czy rezerwat z tego powodu. A tu progresja przy końcu schodzi do tonacji z "Perfect Day" Lou Reeda, nawet wersowo jest podobnie. Czy to mówi wiele o rozdrabnianiu swojej pracy na drobne?

I mamy też taki sugestywny leitmotif jakim jest: "otwórz drzwi / zobacz, co tam znajdziesz!" - czyli sprawianie sobie przyjemności szukania sobie nieznanego. Open The Door, See What You Find harmonicznie brzmi jakby nie przymierzając funkowo, ale jest tam dużo wyrobionej sztucznie psychodelii i esencjonalnie podobnych do The Who sporych wariacji nawiązujących do słynnej "Quadrophenii". Tam udziela się Noelowi weselszy nastrój, ale to bardziej coś w stylu: "doświadczaj więcej / jesteś młody, by odkrywać świat / musisz biec pod wiatr, by odnaleźć szczęście!" - tak jakby ten utwór robił pod jakąś kreskówkę, czy piątą część "Shreka".

Najgorszym jest zawsze u Noela zamiłowanie do przedługich tytułów absurdalnie rozciągniętych w warstwie tekstowej utworów jak choćby Trying To Find A World... (nazwę celowo obciąłem). Tu ciągle Noel zawodzi, dlaczego to wszystko jest sztuczne, że aż zęby bolą, że wódka nigdy nie będzie smaczna i pożywna, dzieci nie będą bardziej weselsze na swoich placach zabaw i tym podobne lamenty. W tle przygrywa także neo-świąteczny klimacik rodem z początku płyty, sweeper na początku tego utworu autorstwa sterującego tymi programowanymi bębnami Clementa St. Leonarda. Dużo zasmucającego poczucia winy do samego siebie i krzywdzącej flegmatyczności ujęte w kanwy denerwującej uszy rapsodii. Jak na warunki tej płyty wcale nie przystępny.

Tytułowy krążek wypada w rytmie bossy dosyć lepiej, jest tam miejsce na taką rozbudowaną orkiestrację, ujęta tam jest dobra progresja - ogólnie samo to ratuje cały trzon tej płyty.

Jak widać, to są efekty rozbitego przez głupie, toksyczne bójki o byle co braterstwa. Noel niby chciał stworzyć coś sentymentalnego, ale odżegnywał się od tej łatki sentymentalności na każdym kroku w swoich wywiadach. Nie można mu zarzucić, że nie chciał dobrze.

Ale sam Council Skies jest oporny w słuchaniu z dwóch względów:

  • po pierwsze: brakowało mu świeżości i chęć wracania do starych standardów rodem sprzed dwóch dekad jest czymś w rodzaju paranoicznego trzymania się frazy, że: "kiedyś to ja z bracholem wszystko robiłem lepiej - on komponował, ja robiłem teksty i tak to grało". Teraz to nie gra, jak chce się podbić ego wiecznym niezrozumieniem intencji autora danej płyty i udawać, że to licentia poetica najwyższej próby.

  • po drugie: można ten styl lubić, a można to ignorować, ale jest problem z trzema ostatnimi utworami na płycie. To w większości melodycznie czwarta czy szósta nuta po Robbie Williamsie, Burtcie Bacharachu i Rodzie Stewarcie. One nie mają dużego podjazdu do całej reszty i sama płyta powinna się skończyć na tytułowym krążku. Ale gdy tego jest nadmiar, trzema pompować ten balonik, aby sam sflaczał - nie?

Nie mniej jednak, jak ktoś szuka taniego ASMR bez szeptów do poduszki, to ten album się nadaje.

Ocena: (6/10,5)

H2
H3
H4
3 columns
2 columns
1 column
Join the conversation now