SPM #79: Pearl And The Oysters - Coast2Coast

Francuski avant-pop z wpływami amerykańskimi to nic nowego, ale jak dla mnie piszącego te słowa jest czymś czarodziejskim.

Joachim Pollack oraz Juliette "Pearl" Davis są parą, która od wielu lat mieszkała w Paryżu, a od dobrych trzech lat mieszkają w Gainesville na Florydzie. Jedna była zafascynowana od dziecka różnymi instrumentami (tak jak choćby trąbką), grającą obecnie na basie. Drugi natomiast jest producentem, który zresztą jego rodzina ma polskie korzenie.

Ich nawiązania do wczesnej psychodelii lat 60. i do zespołów z tego okresu jak choćby The Beach Boys czy Jefferson Airplane odnajdują się pomiędzy stylami japońskiego nurtu psychodelicznego popu wraz z francuskimi chanson, co też jednocześnie zaprzecza twierdzeniu, że to jest taka na siłę ciskana psychodelia. Słychać to w jednej z płyt, którą to miałem przyjemność przed recenzowaniem powyższej usłyszeć, czyli Canned Music (tu zwracam uwagę na dwie ciekawe utwory jak Kid Manatee z dobrym free-jazzowym endingiem, oraz efemeryczne I Fantasmi Di Pompei z vocoderowym głosem Pollacka). Nie jest to usilne udawanie synth-popowych tworów w stylu elevator music (czyli muzyki takiej do oczekiwania w windzie) jak w zeszłorocznym tworze Sonic Boom i Pandy Beara, ale usposobione brzmienie lo-fi dające takie odczucie prawdziwości w tymże z dziecięcym esprit bez takiego rozdrapywania partii instrumentalnych oraz synthowych na poszczególne elementy.

Czy to (jak przeczytacie poniżej) ma też taki dziarski, bourdoirowy charakter jednej ze współpracowniczek tego projektu, o którym powiem zaraz? Przekonajmy się.

W intrze słychać trzepiot ptaków, to samo wprowadzenie pod inny utwór jakim jest Fireflies. Głos Juliette brzmi bardziej na mocno masterowany, podczas gdy w poprzednich płytach był tam ukryty trzask starego mikrofonu. Nocne robaczki świętojańskie ukryte w tej synthowej kanonadzie mają coś z city popu. Ale jednak Tatsuro Yamashita tej płyty nie komponował, więc trochę wieje nudą.

Nie wiem, na ile ta para jest fanem różnych gier od tego producenta (poza serią Final Fantasy) - ale ten utwór jest czysto nawiązujący do japońskiej sceny gamedevu. Konami to same programowane bębny, basowe granie Juliette, lekki pobrzęk flecików i Orbitronu, trochę bongosów. Eteryczny, miejski funk. Tyle w temacie.

Singiel wydany w zeszłym roku, ale jednak jak na tę feerię sentymentalnych obrazów brzmi, że to jest najbardziej starofunkowy numer na tej płycie. W Pacific Ave jest coś nudnego, ale zarazem wieje tu trochę Manfredem Mannem. Numer do kiwania głową o skórzane oparcie kabrioletu otwartego w pełnym słońcu podczas przejażdżki po Miami. Z pobrzękiem gitar na końcu (a, jakże!).

Fani SNES oraz Nintendo 64 znajdą dla siebie chyba sporo nawiązań do konsolowych dźwięków, ponieważ płyta brzmi jak taki soundtrack pod pewną grę przygodową. Bez głosu Juliette mogłaby spokojnie wejść do jakieś bootlegowego wydawnictwa.

Czy to jest bardziej płyta na dobry chill przy ognisku czy przy hamaku lub leżaku, czy to taka mieszanka wegańskiego lo-fi z neo-psychodelią - trudno powiedzieć.

Domyślam się, że jednak zamiłowanie artystycznych małżonków wcale nie kończy się na takich pastiżach ścieżek dźwiękowych do gier typu Pokèmon połączonych z avant-popowymi eksperymentami. A miałem wspomnieć, że nie jaka Laetitia Sadier (znana ze swojego ensemblu, jak i ze słynnego już Stereolab właśnie) włożyła tam swój wokal w jednym z utworów. Tam chyba długość frazy pomiędzy gitarowymi strzępkami riffów a żarłoczną dynamiką Korgów, 808-ek i Casiaków przygłusza odbiór, ponieważ to w końcu ekscentryczna sałatka. No, ale tu w sukurs przychodzi jeszcze bardziej psychodeliczny obrazek do tego utworu (swoją drogą nawiązujący do Sailor Moon oraz do "He-Man i Strażników Galaktyki").

Nawet niezła płyta, choć spodziewałem się fikuśniejszych, nośnych rzeczy. Ten wegański majonez czasem potrafi smakować z krewetkami i ostrygami.

Ocena: (7/10,5)

H2
H3
H4
3 columns
2 columns
1 column
Join the conversation now