Na Lanckoronę miałam ochotę już wiosną. Od dawna oznaczona na mapie google zieloną chorągiewką chcę odwiedzić kłuła w oczy, ale zawsze wybierałam coś innego.
Z Krakowa nie ma bezpośredniego połączenia komunikacją publiczną i trzeba trochę kombinować - stąd moja opieszałość. Teraz jestem z prywatnymi przewoźnikami za pan brat, więc sukcesywnie odhaczam zaniechane projekty.
Najwygodniej było podjechać do Kalwarii Zebrzydowskiej, stamtąd miałam zamiar złapać lokalnego busa do Lanckorony. Po zbadaniu mapy postanowiłam jednak pójść na nogach.
Dzięki temu, choć nie miałam tego w planie, obeszłam dróżki kalwaryjskie i obejrzałam większość kapliczek na trasie - zrobiłam to na raty. Na pierwszy rzut przeszłam około 1/3 dróżki, by po przekroczeniu mostu anielskiego na Skawince odbić w stronę Lanckorony. Wracając zrobiłam resztę trasy.
I jeśli mam być szczera, to właśnie sama trasa zrobiła mi dzień. Część zdjęć z tego spaceru pokazałam tutaj. A Lanckorona, urocza i pięknie położona, stała się tylko jednym z barwnych akcentów.
Po opuszczeniu dróżek kalwaryjskich w Brodach, powlokłam się wiejską drogą, która miała mnie doprowadzić do małej, zielonej chorągiewki wbitej w mapę pół roku temu. Było gorąco i pod górkę.
Jednocześnie było bardzo pięknie i cicho. Niewiele domów, okolica jakby wymarła. W końcu to środowe południe, wszyscy w pracy pewnie.
Najpierw przeszłam przez wieś o nazwie Góra (to by się zgadzało ze stanem faktycznym) i dotarłam do tabliczki z nazwą Za Górą. Czy to była kolejna wieś, czy tylko osada - nie wiem, w każdym razie kłamstwo, bo wciąż szłam pod górę.
Ostatni etap prowadził przez las, gdzie trochę odetchnęłam od słońca. A była połowa września!
Od momentu zejścia z dróżek kalwaryjskich nie spotkałam żywego ducha, aż do ruin zamku. Na Rynek w Lanckoronie miałam stąd jakieś 10 minut marszem.
Zamek wybudowano w XIV wieku, by strzegł granic ziemi krakowskiej. Po sąsiedzku mieszkał lennik króla Czeskiego, więc można uznać, że zamek w Lanckoronie pilnował granicy państwowej. Tak jakby. Nigdy nie potrafiłam spamiętać tych wszystkich księstw i pomniejszych panów na włościach oraz ich powiązań i kombinacji.
Obiegłam szybciutko ruiny dookoła i spragniona czegoś zimnego pognałam w dół.
Na rynek nie dotarłam od razu, bo natknęłam się na restaurację Arka. Nie potrafiłam się jej oprzeć.
Nie odważyłam się zająć nagrzanego krzesła od strony ulicy, a ogródek był pełny, więc usiadłam w środku. Zjadłam chłodnik, pyszny i gęsty. W pięknym kolorze!
Ochłonąwszy mogłam nareszcie pójść obejrzeć to, z czego Lanckorona słynie - malowniczy rynek z oryginalną, XIX wieczną zabudową.
Właściwie cała wieś trzyma się takiego stylu. Domy w Lanckoronie, nawet te w bocznych uliczkach, są w przeważającej większości niewielkie i drewniane.
Zauroczył mnie jednopiętrowy "pawilon handlowy" na rogu rynku. Drewniane okiennice, dyskretne szyldy i słoneczniki :)
Zaskoczyło mnie to, że wieś położona jest tak wysoko, na zboczu góry - przez co rynek jest spadzisty i roztaczają się z niego piękne widoki.
Jedynym zgrzytem były samochody parkujące wokół rynku. Fatalnie się prezentują na zdjęciach 😁
Ale jak się trochę postarać, to można poczuć klimat XIX wieku :)
Te małe chatki ciągnęły się wzdłuż zachodniego boku rynku i wyglądały bardzo malowniczo. Niestety nie udało mi się zrobić szerszego ujęcia, bo tuż za plecami miałam już rząd samochodów.
W środę wczesnym popołudniem Lanckorona wydawała się nieco opustoszała. Tu i ówdzie przechadzały się nieliczne pary i małe grupki turystów. Wszyscy chyba wciąż siedzieli w Arce :)
To mała miejscowość i dość szybko uznałam, że chyba zobaczyłam już wszystko, co było interesującego. Ale zajrzałam jeszcze w boczne uliczki.
Oho, znowu pod górę. To znaczy, że czas wracać.
Około 15.00 wyruszyłam w drogę powrotną. Do mostu anielskiego tą samą trasą, czyli przez Górę, a potem odbiłam w lewo, by dokończyć oglądanie kapliczek na dróżkach kalwaryjskich. Było cudnie. Połączenie przyrody, historii i duchowości tworzy niezwykłą atmosferę, która poruszyła mnie do głębi, choć jestem niewierząca. Jakby tam był ten prawdziwy, czysty kościół.
Tak więc wyprawa do Lanckorony nabrała niespodziewanego wymiaru... A wszystko dzięki temu, że nie ma bezpośredniego połączenia z Krakowa!