To było może dwa tygodnie temu. Idę Sławkowską na zakupy. Cel: Biedronka na Rynku. Na uszach słuchawki. Duże, "producerskie". Zwykle jest to wystarczający powód by nikt mnie nie zatrzymywał. Ale nie tym razem, bo oto zatrzymuje mnie jakiś jegomość. Ubrany w płaszcz. Bardziej Pan Dyrektor niż Pan Kierownik.
Ściągam słuchawki. A on - z typowym akcentem starozakonnych, jakby dopiero co przyjechał z Jerozolimy - że słabo się czuje, że da mi zegarek, że ma cukrzycę, że słabo, oj słabo, że do Wieliczki musi wrócić. Wyciągnąłem portfel. W portfelu dwa banknoty: 10 miliardów dolarów Zimbabwe i 10 złotych. No i może jakieś 5 groszy. Dałem mu 10 złotych i biegnę do sklepu. Ale chwileczkę... Odwracam się. "To może ja zamówię Panu taksówkę?" - wołam. "Nie, nie. Ja sam, ja sam..."
Cóż, tak to już jest. Gdy się człowiek śpieszy, to się scamer cieszy...
Tymczasem dziś znów idę Sławkowską. Wracam z Biedronki. I znów ten sam gość, zatrzymuje jakiegoś chłopaka. Tym razem jednak nie cukrzyca i Wieliczka, tylko głód i pusty brzuch.
STOP.
"Proszę nie wierzyć temu ściemniaczowi. Ostatnio zbierał na taksówkę do Wieliczki" - mówię. Chłopak patrzy na mnie jak na wybawcę. Oszust nic nie mówi.
Sytuacja jakich wiele. A ja i tak nigdy nie wiem jak się zachować.